Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



poniedziałek, 22 marca 2010

Pujili nijakie i dobrzy ludzie

Spotykamy sie w miasteczku Pujili. Marika z torba pelna kolorowych drobiazgow z Otavalo i my, Karolina i ja, z glowami pelnymi gorskiego spokoju. Wspolnie wyruszamy na rekonesans nowego miejsca , w ktorym przyszlo nam sie znalezc. Na niewielkim targu zaopatrujemy sie w siate owocow oraz jemy obiadek ze stoiska-kuchni. Probuje tez, jak zawsze, porobic kolorowe jarmarczne fotki, ale mimo dyskrecji i duzego zoomu przyuwaza mnie jakas handlarka. I jak nie rzuci lulu! (owoc taki). Wobec takich poczynan, zeby przypadkiem jakims ananasem czy arbuzem nie oberwac, musze skapitulowac.  Tym razem fotek nie bedzie. Nic tu wiec po nas - zbieramy manatki i idziemy na "miasto". Miasto w cudzyslowiu, bo jak sie szybko okazuje nic w nim nie ma - ani kawy ani hostelu. Ale wszystko po kolei...

Mamy ostatnimi czasy wspolny nalog. KAWA i CIACHO! Jako deser poobiadkowy, na poprawe humoru, na rozbudzenie, w ramach schronienia przed deszczem w kawiarni, albo po prostu - bo mamy ochote. Slowem kawa i ciacho sa dobre na wszystko i dzien bez powyzszego zestawu jakis biedniejszy sie wydaje.

Po wizycie na targu nadszedl wlasnie OW czas, OW chec. Snujemy sie wiec leniwie po nijakich uliczkach i wypatrujemy jakiejs kawiarni lub ciastkarni. Po obejsciu dwukrotnie glownego placu i zajrzeniu we wszystkie zakatki gdzie hipotetycznie kawe moznaby dostac, jedyne co udalo nam sie ustalic, to ze nie mozna jej tu dostac NIGDZIE. Co ciekawe, gdy w pewnej piekarni pytamy czy mozna tu wypic kawe, nienajrezolutniej wygladajacy sprzedawca pyta: "A macie kawe?"
Dziwny ten latynoski swiat...
Chodzimy jeszcze troche, ale ciagle nic. Na czym stanelo? Wizyta w spozywczym (po kawe rozpuszczalna), wizyta w ciastkarni (po ciastka) i oto wreszcie siedzimy nad naszym ulubionym zestawem. Nie gdzie indziej tylko w piekarni. Tej ze sprzedawca niezbyt rezolutnym.
 dziewuchy nad kawusia:)

Napojone, nasycone wracamy do snucia sie. Tym razem w poszukiwaniu hostelu. Cala zabawa, ktora przezylysmy poszukujac kawiarni zdaje sie dziac od nowa - wszyscy zapytani o hostel albo mowia, ze nie wiedza gdzie jest, albo robia wielkie oczy jakby pierwszy raz slyszeli o czyms takim. Jestesmy wlasnie na etapie zastanawiania sie co w takim razie, przy nieobecnosci hostelu, ze soba poczac, kiedy nagle wyrasta przed nami pewna gringa (czyli kobieta biala). Mowi jednak plynnie po hiszpansku:
- Skad jestescie? Macie gdzie spac? Szukacie pewnie hostelu. Tu nie ma hostelu. Chcecie spac u nas? Mamy z mezem domek pod miastem. O tam, widzicie, stoi srebrny samochod. Poczekajcie przy nim. Ja za 5 min wracam i jedziemy. 
Po chwili byla z powrotem. Jak powiedziala: jedziemy. Mialysmy te 5 minut na otrzasniecie sie ze zdziwienia, wiec zaczynamy pytac. Jak, skad, dlaczego? 
Anke i jej maz Michael sa z Niemiec. Kilka lat temu przyjechali na wolontariat, pomieszkali rok pomagajac lokalnej biednej spolecznosci i zakochali sie w latynoamerykanskim kolorowym niepoukladaniu (eh! jak tu sie nie zakochac?). Wrocili, chwile pobyli w Europie, ale szybko zatesknili. Mieli szczescie, bo udalo im sie wziac udzial w Niemieckim  projekcie majacym na celu pomoc najbiedniejszym regionom Ekwadoru. Tym sposobem jeszcze raz mogli zostawic niemiecki ordung i zamieszkac tu. Juz wynagradzani.  

Dojezdzamy do malego domku. Pierwszy szok po opuszczeniu samochodu? Przed domem stoi... LAMA :) Po lamiemu sie usmiecha.Wchodzimy.
- Tu jest wasz pokoj, tu lazienka, z ciepla woda jest troche problemu, ale jak sie poczeka to jest... A tu, ciiiiii..., spia nasze dzieci. Trojka. Z dwojka przyjechalismy z niemiec, trzecie urodzilo sie juz w Ekwadorze. Na dole jest kuchnia, herbata, kawa... czujcie sie jak u siebie w domu.
Rozgladamy sie po kolejnych pomieszczeniach. Nie problem tu czuc sie jak we wlasnym domu - zgodnie stwierdzamy, ze tak kiedys chcialybysmy miec w naszych domach. Bardzo podoba nam sie surowosc z jaka jest urzadzony i pewnego rodzaju przyjazny nielad. W wielkich glinianych kubkach robimy sobie herbate i  na drewnianej lawie przy duzym stole zasiadamy na wieczorne pogaduchy z gospodarzami. Bije z nich tyle dobra i pozytywnosci. Opowiadaja, ze sami zwykli podrozowac z plecakami. Kiedys nawet w Polsce byli, pod Szczecinem utkneli i musieli w krzakach przy torach namiot rozbijac. Teraz ciezej, bo dzieciaki... "Ale oprzeciez lame mamy" - smieja sie. 
Potem w naszej nowej przytulnej sypialni, hustajac sie w hamaku i wylegujac na wygodnym lozku toczymy babskie powazne (i mniej powazne) rozmowy.

1 komentarz:

  1. Będziemy z Martą pamiętać o tej opowieści jak nas coś kiedyś wkurzy :)

    OdpowiedzUsuń