Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



sobota, 22 maja 2010

Całe drzewa iguan!


Ostatni przystanek mojej wielkiej podróży - Guayaquil. Już jutro wsiadam do samolotu i dam się nim ponieść do domu. Póki co jednak korzystam z ostatnich chwil na tym przepięknie kolorowym kontynencie. I wiecie co? Tak jak już miałam dość podróżowania i jak bardzo chciałam już pomieszkać trochę w domu ostatnimi czasy, tak teraz - w obliczu powrotu - żal troszkę, że to już koniec. Chciałoby się chwilę jeszcze tu zostać. Może jeszcze dzień czy dwa...

Ale nie ma co - decyzja podjęta. Całe szczęście ostatnie dni za oceanem okazały się żegnać mnie całym mnóstwem miłych niespodzianek. Pierwszą z nich byli moi tutejsi gospodarze Couch-surfingowi. Trafiłam na niesamowicie-przesympatycznie-pozytywną rodzinkę w składzie: Paulo, Karen i ich dwie małe dziewczynki - Eva i Paula. Zdecydowanie trzeba im przyznać że zadbali o to, bym nie nudziła się ani chwili. Była wizyta w knajpce z tradycyjną kuchnią, były zakupy na kolorowym targu artystów (ale się obkupiłam!), były przejażdżki po mieście i zwiedzanie ciekawych miejsc, były pogaduszki przy przepysznej, domowej roboty imbirowej lemoniadzie, było NIEZIEMSKO gorąco i wreszcie najważniejsze: były iguany! Cały park iguan! Co więcej zwierzęta te mają bardzo ciekawą historię...

Kiedyś, na terenie gdzie teraz stoi pokaźnych rozmiarów miasto Guayaquil rosły bujnie lasy namorzynowe szczególnie ulubione przez iguany. Powoli zaczęli się tu osiedlać ludzie a w raz z nimi rosły obszary asfaltu i betonu, które to już były znacznie mniej lubiane i zmuszały zwierzęta do migracji. I tak to miasto rosło i rosło i rosło a jaszczury wciąż były wyganiane w zieleńsze miejsca. Aż osiągnęło rozmiary jakie ma dziś - ponad trzymilionowej aglomeracji o powierzchni 1800 km², gdzie po namorzynowym lesie nie zostało ani śladu. Jedynym większym kawałkiem zieleni został mały park w centrum miasta. Iguany nie miały wyboru - musiały się zadomowić. Trzeba im przyznać, że zrobiły to bardzo skutecznie opanowując każde drzewo i każdy skrawek trawnika. Spacerują sobie leniwie między zupełnie standardowymi parkowymi gołębiami, wdrapują na pomnik Bolivara, pluskają razem z żółwiami w sadzawce. Iguany są tu wszędzie. Co więcej są zupełnie przyzwyczajone do człowieka, a szczególnie tego, że często jest źródłem jedzenia. Cwaniaki wyszkoliły się więc we wszelkich rodzajach żebractwa i polowania na wszystko co wypadnie człowiekowi celowo/ nie celowo z rąk. A niektóre, te sprytniejsze, potrafią się nawet posunąć do tego by wbiec po nodze siedzącemu na ławce turyście i wyrwać mu kanapkę. Podobno gdy się wkurzą mogą całkiem mocno podrapać lub ugryźć, ale wkurzają się niezwykle rzadko. Najczęściej nastawione są zupełnie pokojowo do człowieka i na wiele mu pozwalają. I ja miałam okazję z kilkoma jaszczurami zawrzeć bliższą znajomość i przekonałam się, że to niezwykle "pieszczotliwe" zwierzęta. Gdy pogłaskać je po karku, zupełnie jak koty, mrużą oczka i wyciągają głowę po jeszcze. 

No to jeszcze garstka fotek, a na końcu you-tubowy filmik. Nie mój, ale idealnie oddający klimat parku, więc pozwoliłam sobie wkleić wam linka.








 zagadka: ile widzisz iguan?







 

piątek, 21 maja 2010

Długa droga na lotnisko.

Długa, bo dzieli mnie od lotniska, z którego odlatuje Mój Samolot Do Domu, bagatela 2500 km. Google maps mówi, że to tylko 35h podróży. Ale google ma tylko opcje "samochodem" albo "pieszo" (501h;) ). Nie ma "autostop/busiki/co popadnie + dużo przygód" czyli mojego ULUBIONEGO  "środka transportu".  Zamiast 35h biorę więc zapas tygodnia na dotarcie do Guayaquil i 16 maja wsiadam w Cusco w pierwszy autobus w stronę Ekwadoru. Potem na przemian autostopy, autobusy, autostopy, busiki, marsz wzdłuż drogi, autostopy... Nazca, Ica, Lima, Chimbote, Trujillo, Chiclayo, Piura, odbicie do Catacaos (tu dłuższy przystanek w poszukiwaniu hamaków zakończony fiaskiem), Tumbes... Droga przepełniona dobrymi ludźmi, ostatnimi spojrzeniami na pustynną stronę Peru i rozważaniami podsumowawczymi.

W końcu wysiadam na dworcu autobusowym w Guayaquil, gdzie czeka już na mnie ostatni Couchsurfingowy host.

Okazało sie, że cała trasa zajęła mi 5 spokojnych dni. Z naciskiem na "spokojnych", bo właśnie o to chodziło - by na sam koniec nie gnać na złamanie karku, ale raczej kontynuować to łagodne poddanie się losowi i absolutny brak stresu o cokolwiek, tą zupełną opozycję europejskiego zabieganego życia, które - obawiam się - zaraz wrócę żyć. Minęło więc 5 dni z 7 - mam więc dwa dni na ostatnie w tej podróży zwiedzanie:)

sobota, 15 maja 2010

Cud świata

Mam nowego kolegę. Nazywa się Ming i jest Chińczykiem z Hong Kongu. Minga poznałam szukając towarzystwa na wyprawę do Machu Picchu. Okazało się, że mój host Toshihiro ma niesamowicie dużo zaznajomionych hostów którzy to goszczą sumarycznie całą chmarę turystów i podróżników. A oczywiście nie można być w Cusco i nie być na Machu Picchu. Z pomocą mojego Japończyka znalazłam więc w tej chmarze"egzemplarz", który jeszcze na Machu Picchu nie był i w dodatku miał podobne podejście do tego jak tam trafić - jak najtaniej, z jak największą ilością przygód. "Egzemplarz" nazywał się Ming.

Tak więc 13 maja z samego rana zarzucamy plecaki na plecy i wyruszamy w drogę celem dotarcia do jednego z cudów świata. I w tym miejscu muszę się szczerze przyznać - jako "kierownik wycieczki" nie mam pojęcia jak tam dotrzemy. Oczywiście przeprowadziłam skrupulatny i żmudny research, z którego jednak w zasadzie nic nie wynika. Tzn wynika tyle, że jak się nie ma kieszeni wypchanej dolarami, to się do ów Cudu dotrzeć nie da. Z tego co się dowiedziałam w informacji turystycznej - są dwie drogi:
pierwsza:
specjalnym pociągiem dla turystów, którego koszt to bagatela od 50$ do 300$ w jedną stronę, przy czym 50$ płacą Ci, którzy bilet zakupili odpowiednio wcześniej to jest nawet z półrocznym (!!!) wyprzedzeniem.
 Na trasie oczywiście jeżdżą też zwykłe tanie pociągi dla mieszkańców, ale turyści mają do nich kategoryczny zakaz wstępu.
druga:
Zorganizowany trekking "Inca Trail" (200$-500$ aaaaa!!!!). Podobno piękne i niezapomniane miejsca można odwiedzić, ale znowu Peruwiańczycy postarali się, żeby żadne "biedaki" się im po szlaku nie pętały - wejście jest możliwe tylko w zorganizowanej grupie.

Naturalną koleją rzeczy pierwsza i druga opcja zostały natychmiast wyeliminowane.

Z tego co się dowiedziałam w internecie i "zaciągnąwszy języka na mieście" - są jeszcze drogi kombinowane:
trzecia:
autobus do Quilamabmba, busik do miejscowości Santa Maria, coś do Santa Teresa. coś do Hydroelectrico i 2h pieszo po torach do Aguas Calientes
i czwarta:
30km po torach z tzw km "ochenta-y-dos" czyli 82.

Oczywiście wg informacji turystycznej opcja trzecia i czwarta nie istnieją. Cośtam zamknięte, strzeżone, zakaz wejścia na tory, policja pilnuje, nawet jak się wejdzie to nie można iść bo miejsca tylko tyle co szerokość pociągu - z prawej skarpa, z lewej przepaść. Do Santa Teresa owszem można jechać, ale dalej już nic nie jeździ . Dlaczego? Bo cośtam... Pracownicy informacji turystycznej byli bardzo oporni i bardzo na "nie", a ich pomoc ograniczała się tylko do takiej do pomocy, na której oni sami lub też szeroko pojęte miasto może zarobić. W dodatku wszelkie argumenty które podawali przeciwko tańszym wersjom dotarcia do Cudu były - wydawało się - wymyślone w danej chwili. Grrrr!

Trzasnęłam więc za sobą drzwiami w TI i postanowiłam dowiedzieć się skąd-inąd .  Ze źródeł wszelkich innych zdołałam się dowiedzieć że przez święte (hiszp "santa") miejscowości faktycznie może być problem z dojazdem. Podobno lokalsi wycwanili się bardzo, a na dodatek zostali właściwie  poinstruowani przez wszelkie instytucje mające profity z turystów, na skutek czego ceny przejazdów są zaporowe, a o stopie nie ma mowy. W dodatku, są  jakieś problemy na drodze Santa Teresa - Hydroelectrico i jest czasowo nieprzejezdna. Nie wiem ile w tym prawdy ile propagandy, ale wole nie tracić czasu na sprawdzanie. Najwłaściwsza zdaje się być opcja czwarta, choć nie wiadomo czy da się koegzystować z pociągami na torach (tzn czy jest gdzie pierzchnąć gdy jadą) i czy w ogóle da się na tory dostać nie będąc zauważonym przez policję.

Roboczo zakładamy opcję "cztery", a w praniu zobaczymy jak będzie. Póki co obieramy po prostu azymut na Machu Picchu i ruszamy. Martwić będziemy się potem.
Pierwszy przystanek robimy w miasteczku Pisac, gdzie buszujemy chwilę po targu z lokalną (i nielokalną - byle wyglądała "indiańsko") sztuką. Szukam hamaka, ale jak się okazuje jedyne hamaki, które w Pisac można dostać są "made in Ecuador" i na dodatek 2x droższe niż w "Ecuador". Za dużo artystycznych zakupów nie zrobiłam więc (skończyło się tylko na parze kolczyków), ale za to obkupiliśmy się w pyszności prowiantowe na drogę w przyklejonym do artystycznego jarmarku spożywczym. Świeży wiejski ser, awokado, sałata, pomidor, świeże pieczywo i mnóstwo różnych owoców... mmmm...

Stopem dostajemy się do Ollantaytambo, a potem kolejnym do skrzyżowania z drogą wiodącą do "km 82" gdzie znajduje się ostatnia stacja kolejowa na której zatrzymują się turystyczne pociągi przed osiągnięciem celu. Tu zachodzimy do malutkiego lokalnego sklepiku, którego właściciel z pewnością nie widział w życiu wielu turystów. Kupujemy wodę i pytamy czy można iść wzdłóź torów. Właściciel mówi, że "jasne".
- Ale czy na pewno? Nie złąpie nas policja?
- Skąd?! Policja nie chodzi po torach hłe hłe!
- A nie przejedzie pociąg?
- Skąd?! Zawsze jest gdzie uciec! Pociąg słychać z daleka. Czasami jest nawet wydeptana ścieżka wzdłuż torów. Okolicznie mieszkańcy chodzą tamtędy codziennie.
Myślę: hura!,  dziękujemy sprzedawcy prze-serdecznie i cieszymy, że są jeszcze na tym świecie sklepiki gdzie stopa turysty nie gości.


Skręcamy więc w drogę ku "km82" wiodącą wzdłuż torów Cusco-Aguas Calientes. Po chwili mijamy pierwszą tabliczkę kilometrową - z liczbą 75. Dzieli nas więc 7km od wejścia na tory i 30/38 od celu*.

Całe szczęście z 7 km przechodzimy ok 2 a resztę zabieramy się z jakimś strażnikiem kolei/bileterem. Aby kierowca nie domyślił się naszych niecnych planów, na poczekaniu wymyślamy jakąś piękną historyjkę o tym, że do ochenta-y-dos jadą właśnie z Machu Picchu nasi przyjaciele i że w żadnym innym celu tam nie jedziemy jak tylko po to żeby się tam z nimi spotkać.

Trochę kręcimy się po dworcu. Spisujemy rozkład jazdy (przynajmniej próbujemy, bo jest tak enigmatyczny, że w zasadzie nic z niego nie wynika), żeby wiedzieć kiedy nie dać się rozjechać i cicho, na paluszkach, nie zwracając na siebie większej uwagi dostajemy na tory. A później, przez kolejne 30 km idziemy po najgorszym chyba podłożu na świecie. Jak chodziliście kiedyś po torach to wiecie - podkłady kolejowe są ułożone w taki sposób że ani to na jeden ani na dwa kroki wziąć - na jeden krok za daleko, na dwa za blisko. A pomiędzy nimi tłuczeń (czyli te kolejowe kamyki) znów o zupełnie niewymiarowej wielkości - za duże żeby było "miałko i miło" za małe żeby na jednym postawić jedną stopę i dać krok na następny. Upiorność więc straszna iść po tym. Ale, no cóż, cel wyższy - w końcu CUD.

Dodatkową atrakcją są przejeżdżające pociągi. Szczególnie na początku kiedy to jeszce nie mamy wyczucia z jakiej odległości te "cholerstwa" słychać.  Jak mówiły panie z informacji - faktycznie po jednej stronie ściana, po drugiej przepaść. Gdy słyszymy gwizd lub charakterystyczny kolejowy stukot biegniemy ile sił w miejsce gdzie między ścianą a torami jest jak najwięcej przestrzeni i przyklejamy się do do niej.  Na bezdechu przetrzymujemy mijający nas pociąg, a potem robimy głośne "Ufff, żyjemy". Atrakcją no 2 był znak z tajemniczą literką "T".
- Patrz, jakiś znak. Jak myślisz? Co może znaczyć?
W niedługim czasie empirycznie się przekonaliśmy co znaczy tajemnicza litera. T jak Tunel! Tunel, który wiemy ŻE się zacznie, wiemy KIEDY się zacznie, ale kiedy się skończy i czy dobiegniemy do końca zanim przejedzie pociąg (w tunelu jest bardzo wąsko i nie ma gdzie uciekać na boki). Jak widzicie, skoro to piszę, znaczy, że zawsze dobiegłam;) Było przy tym sporo nerwów, ale i było bardzo wesoło.

Jak się empirycznie okazało w każdym miejscu "szlak" jest na tyle szeroki, że przytulenie się do skały albo po prostu zejście na bok zupełnie wystarcza by uniknąć nieprzyjemnej konfrontacji z lokomotywą. Podobnie z tunelami - są na tyle krótkie, a odległość na którą słychać pociąg tak duża, że spokojnie można z każdego tunelu trzy razy wybiec zanim pociąg przejedzie. Ale co nasze to nasze - zabawy była co niemiara.

Ze stacji na km82 ruszyliśmy niedługo przed zmrokiem, w połowie drogi zrobiliśmy sobie trzygodzinną drzemkę w krzakach na regenerację sił, a przed świtem mieliśmy cel niemalże w zasięgu wzroku. Pod koniec drogi powłóczyliśmy już nogami i ledwo zachowaliśmy pion ze zmęczenia i trzeba było (w zastępstwie kawy czy energy drinków)  sięgnąć po woreczek z liśćmi koki.

Doszliśmy. Znaleźliśmy najtańszy hostel, przeszliśmy się po miasteczku, zrobiliśmy zapasy żywieniowe i LEGLIŚMY. Pobudka o 4:00.

Mimo wciąż odczuwalnej w nogach wędrówki po torach zerwałam się na równe nogi i w przypływie niewiarygodnej energii pognałam niemalże na szczyt (całkiem stromej) góry na której jest Machu Picchu. Jako że Minga cechowała trochę słabsza kondycja, dotarłam przed główne wejście sama. Stanęłam, odsapnęłam i co słyszę? Polskie głosy. Rodacy na obczyźnie dobra rzecz - tak poznałam Bartka i grupę którą pilotował. Dzięki ich uprzejmości nie tylko weszłam do Machu Picchu szybciej, ale mogłam również dołączyć do "oprowadzania" przez profesjonalną panią-przewodnik. (Dzięki Bart! :))

Jestem więc w Machu Picchu (powoli dobija do mnie totalnie skonany Ming). I jak jest? Jest NIESAMOWICIE! Prawdę mówiąc ta cała komercyjna otoczka, to całe cudowanie światowanie, to że trzeba, że "must see" raczej mnie zniechęcało niż zachęcało do odwiedzin tego miejsca. Nie miałam jakiegoś większego , jak to się mówi "ciśnienia"  na Machu Picchu. Ot: Ok, jestem w okolicy to pójdę. Poszłam. Weszłam. A tam ZAPARŁO MI DECH. Po pierwsze cały kompleks jest ogromny, zaskakujący a historie/teorie z nim związane niesamowite. Kilka godzin poszwendałam się po Mieście Inków, weszłam na Wayna Picchu-- szczyt, z którego Machu Picchu widoczne jest jak na dłoni. Tu jest cudownie, niesamowicie! Absolutnie TRZEBA to zobaczyć!






 



 Wayna Picchu
 widok z Wayna Picchu na Machu Picchu

I wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia wróciłam do hotelu. Ming przez cały ten czas ledwo za mną nadążał a czasem zupełnie znikał w oddali. Gdy spotykamy się pod hotelem mówi, że to nie na jego siły i potrzebuje co najmniej 24h rekonwalescencji. Nie ma co mu się dziwić- ładny żeśmy kawałek zrobili. I to przy małej ilości snu. Mi jednak zależy na czasie, a poza tym moje pokłady energii są zadziwiająco ogromne. Zostawiam więc ledwo ruszającego się Minga zakopanego z hotelowej pościeli i ruszam na tory. Po drodze spotykam jeszcze Bartka z ekipą który mówi, że oni wracają pociągiem o 22:30do km82 i stamtąd potem mają już zamówionego busika. Jeśli więc zdążę dojśc do stacji przed ich przyjazdem to bez problemu mogę zabrać się z nimi. To bardzo dobra opcja wziąwszy pod uwagę fakt, że dojdę na miejsce dawno po zmroku. Postanawiam więc zdążyć i wyruszam na szlak (tory). Pędzę, niemalże biegnę. Narzucam sobie tempo, mierzę czas. Obliczam, że jak będę przez pierwsze kilometryu szła z prędkością 6km/h (na normalne warunki wcale nie taką dużą) to potem mogę nawet troszkę zwolnić, a i tak zdążę z zapasem. Ale po torach idzie się naprawdę fatalnie i dużo wolniej niż by się chciało. Do tego wypada choć na chwilę się zatrzymać, posilić, odzyskać siły. Czas leci a kilometry przybywają wolniej niż bym chciała. Pod koniec drogi już prawie biegnę. Jest 22:00 a stacji nie widać. O 22:15 słyszę pociąg nadciągający ze strony z której przyszłam. Czy to ich pociąg? Czy oni mieli wyruszyć z Aguas Calientes czy być na miejscu o 22:30? Nie wiem. Nie jestem pewna. Jestem zmęczona. Onie! Nie zdążę. Potykam się przewracam, pędzę na złamanie karku. Zasapana przybiegam na dworzec o 22:37. Ani żywej duszy. Pytam czy będzie jeszcze jakiś pociąg. Jedyna „dusza” mówi, że nie – że ten był ostatni. Ale jak to? Ale co teraz? Na pewno nie będzie? Dusza mówi, że mogę przenocować u jego rodziny w strużówce. Jestem na etapie rozważania tejmożliwości kiedy na całe szczęście znajduje się druga dobra dusza - jakiś dróżnik, czy ktoś-w-tym-stylu, który proponuje mi podwózkę do miejscowość, z której mogę złapać autobus do Cusco. Jako że mam niewiele możliwości, korzystam z okazji i w końcu, po wielu przesiadkach, docieram do domu hosta dawno po północy.

Po kilku dniach mailuje z Bartkiem. Co się okazuje? Że pomieszałam fakty - oni startowali z Aguas Calientes o 22:30 i byli na stacji, na którą tak rozpaczliwie biegłam dopiero godzinę później czyli pół godziny po mnie. Ich pociąg był nadprogramowy, więc widocznie "ludzie stacyjni" o nim zapomnieli. Nie musiałam tak biec, stresować się. Mogłam poczekać. Eh....

Podsumowując cały ten wywód najdłuższy na blogu: Odwiedźcie Machu Picchu! Tam jest niesamowicie! (tylko koniecznie dotrzyjcie tam po torach;)).

I jeszcze jedno podsumowanie: Przeszłam w życiu 58km na Harpaganie, kilka razy po 50km i kilkanaście po 20-30 na różnych innych rajdach na orientacje, ale nigdy nic nie dało mi tak w kość jak te TORY! (W sumie ponad 70 km przeszłam w dwa dni...)


* Naszym pierwszym celem jest miasteczko wypadowe do Machu Picchu - Aguas Calientes położone na km 112 - to tu jest 37 km. Celem drugim i najważniejszym jest oczywiście samo Machu Picchu oddalone od Cusco 120km (45 km). Bo właśnie o to chodzi w tych dziwnych kilometrach tak często pojawiających się w tekście: jak daleko coś jest od Cusco. A mierzone to jest wzdłuż torów wspomnianego już turystycznego pociąguW Cusco jest w km 0. Aguas Calientes - w km 112, a po drodze cała reszta.
 

czwartek, 13 maja 2010

Pępek świata *

Japończyk Toshihiro siedzi przy barze w japońskiej knajpie w centrum Cuzco. Uciekł z poukładanej do granic możliwości Japonii aby żyć w (do granic niemożliwości niepoukładanym !) Peru. Transformacja zdaje się niemożliwa. A jednak. Siedzi już tu ponad rok i ani myśli się ruszać. Wcześniej tak siedział na wyspach wielkanocnych, w Chile. Wszędzie dorabia jak może i widać dobrze mu z tym. Takie wybrał sobie życie pt "Gdzie ja tam mój dom" i wydaje się być z tym szczęśliwy.
- Myślisz o powrocie do Japonii?
-Jeszcze nie myślę. Może kiedyś przyjdzie taki dzień, że wrócę. Póki co dobrze mi tu gdzie żyję i tak jak żyję.

W powyższym barze pracuje jako kelner, a jak nie tu to dorabia jeszcze w szkole językowej ucząc Japońskiego. Absurdalne zdawałoby się zajęcie, bo kto chce się w Peru uczyć Japońskiego??? i po co? Nie zapominajmy jednak, że jesteśmy w Cuzco - wśród najróżniejszej maści turystów, podróżników i backpackerów najpopularniejszym mieście w całej południowej Ameryce. To wszystko dlatego, że nie sposób inaczej dotrzeć do Machu Picchu (uwaga uwaga! tam będziemy już w następnym odcinku) jak właśnie przez Cuzco. Japończyków więc jest tu od groma. Przeważnie niebiednych i nieskąpiących yenów na dobrego przewodnika. Przewodnicy (Ci lepsi i tym samym mogący pozwolić sobie na opłacenie nauki) ciągną tłumami do szkół językowych żeby zarabiać jeszcze więcej.

Bar był umówionym miejscem spotkania. Toshihiro jest bowiem moim nonwym CouchSurfingowym hostem. Wsiadamy razem do wypchanego do granic możliwości busika i jedziemy na przedmieścia. Pokoik jest malutki (materac, dwie polki, krzesło, stół, palnik do gotowania stoi na podłodze), z łazienka na zewnątrz dzieloną z sasiadami i tolaletą tamżesz do której żeby wejśc trzeba mieć umiejętność długiego wstrzymywania oddechu (inaczej można puścić pawia spowodu całej unoszacej sie tam gamy zapachow z ktorej kazdy z osobna juz przyprawialby o pawia, a co dopiero ich pelen bukiet). Japonskie standardy to to nie sa, ale nie narzekam - mam dach nad glowa na kilka najblizszych nocy. W zasadzie wychodzi na to, że mimo że teoretycznie dzielę pokój z Toshihiro, to w praktyce jakbym miała "własny pokój". Jest tak dlatego, że mój host-japonczyk okazuje się pracować dniami i nocami (to tu to tam dorabiajac na wszelkie możliwe sposoby) a w razie jakiejś wolnej chwili bawić się z przyjaciółmi których ma od groma.Tak wiec zazwyczaj jak przychodzę do pokoiku, Japończyka nie ma i jak z niego wychodzę też go nie ma. Jednak i ja nie często tu jestem. Tyle żeby zregenerować siły po całym dniu wędrowania kilkoma godzinami snu na rozłożonej na podłodze karimacie i moc z nowym zapałem zwiedzać Cuzco i okolice, które do prawdy zachwycają. 

Zwiedzam więc.

Miasto zaskakuje swą - nazwijmy to - "europejskością". Chodzi mi o to, że jeśliby ktoś cię z nienacka postawił w Cusco i powiedział "jestes w Europie" to pewnie byś uwierzył. (przynajmniej do momentu pierwszego zetknięcia z transportem publicznym...). Szczególnie jeśli podróżowałeś już po Peru miesiąc i znasz ten charakterystyczny "styl" budowlany pt wszystko wygląda jak niedokończone. Cusco zaskakuje, bo "wykończone jest do perfekcji. Ogromny plac w centrum starówki: Zadbana zieloność, klomby kwiatów, a wokół niego przepiękne.

Poza miastem są jeszcze okolice - niezliczone mniejsze i większe pozostałości po osadach inkaskich.  Takie porozrzucane po dolinie preludia do cudu świata - Machu Picchu.

Na tym zanurzaniu się w świecie Inków schodzą mi kolejne 3 dni...








*w języku keczua Cuzco oznacza pępek świata (twierdzi wikipedia)

poniedziałek, 10 maja 2010

Couch-surfingowy dom


Są w Couch Surfingu hości i są hości. Lizandro, u którego zatrzymałam się w Puno jest Hostem - hostem przez duże "H". Człowiekiem, który urzekł mnie ogromnie i który według mnie idealnie oddaje ideę tej organizacji.

Jego dom jest prosty i biedny - widać, że gospodarzowi się nie przelewa. Rozkraczone meble, woda tylko przez dwie godziny dziennie, w okiennej szybie dziura, przez którą świszczy wiatr. Bo nie ma za co ani nie ma  kiedy wstawić nowej. Lizandro przeprasza za warunki, za dziure, za wodę. Mówi, że będę musiała rano zatrzasnąć za sobą drzwi, bo pewnie nie będzie go, gdy się obudzę - bardzo wcześnie wychodzi do pracy. Mój gospodarz pracuje przy w piekarni. Jego rola to przenoszenie ogromnych blach, wkładanie i wyjmowanie ich z pieca. Mówi, że praca ciężka fizycznie, męcząca i często bardzo zdarza mu się oparzyć - pokazuje swoje ręce w bliznach. Ale pracuje codziennie, często na dwie zmiany, bierze nadgodzin  ile może, bo krucho u niego z kasą. Za godzinę płacą mu 3 sole czyli w przeliczeniu ok 3 zł. A w Peru tanio nie jest, tak naprawdę niewiele taniej niż w Polsce i podobnie niewiele można za 3 zł kupić.

Lizandro nigdy nigdzie nie był poza Peru. Nie jest podróżnikiem i nie gości ludzi żeby się za coś odwdzięczyć. Gości żeby dać. Jest tak zakochany w Peru, w jeziorze Titikaka, w Puno, że chce dzielić się z ludźmi tym pięknym zakątkiem świata, opowiadać o jego kulturze, umożliwić jego zobaczenie. I robi to. Robi to niezwykle intensywnie otwierając swój dom na podróżników najszerzej jak tylko potrafi. Nie ważne skąd są, skąd przyjechali, dokąd jadą, nie ważne ilu ich jest. Gdy kończą się miejsca (dwa) w sypialni dla gości, a wciąż jest ktoś kto potrzebuje schronienia, to powstają miejsca nowe: kanapa, podłoga tu, podłoga tam. Każdy dostanie dachu nad głową. Wiem, bo sama tego doświadczyłam - w czasie kiedy u niego mieszkałam czyli łacznie 4 noce przez miejsca na łóżkach, kanapie i podłodze przewinęło się DZIEWIĘCIU (!!) innych podróżników. W dodatku taki stan rzeczy zdawał się być całkiem normalny.

Atmosfera tego domu jest niezwykła. Razem z resztą Couchsurferów (tych z kanapy i podłogi, bo mnie udało się załapać na łóżko;)) organizujemy jedzenie i alkohol i urządzamy na cześć Lazandra małą imprezę. Jest dużo śmiechu, dużo opowieści, dużo dobrej pozytywnej energii. Tak pozytywnej jak cały ten dom...

sobota, 8 maja 2010

Puno

Robię sobie kilkudniowy odpoczynek w Puno. Pamiętacie? W drodze do Boliwii zostawiłam tu trochę gratów u niejakiego Lizandro. Teraz więc wracam po nie, a korzystając z okazji zatrzymuję się na kilka dni, żeby zwiedzić "okoliczną okolicę". Drepczę po miasteczku, smakuje lokalnych pyszności, zanurzam w targowym tłumie, robię całodniową wycieczkę na pobliskie ruinki. Wszystko to przyjemnie bez ciężaru plecaka. Raz na jakiś czas należy się kilka takich dni :)









piątek, 7 maja 2010

Jezioro Titikaka

Jezioro Titikaka. Najwyżej położone jezioro pływowe świata. Święte jezioro Inków.

Widziałam je już z okien autobusu jadąc do Boliwii. Teraz, wracając, postanawiam zobaczyć je bardziej "na żywo". Z busika, który zabrał mnie z granicy wytaczam się w położonym na wzgórzu miasteczku Pomata. Przyjemne uliczki, ogromny stary kościół i TEN widok. Jezioro mieni się w słońcu, rybacy wyciągają na brzeg sieci, w oddali zerkają bielą ośnieżone szczyty gór, a do tego niebo jest niebieskie wręcz podręcznikowo. Ani jednej chmurki. Drepczę drogą w dół, potem chwilę brzegiem jeziora. A gdy już kończą się siły, łapię stopa.


Absolutnie przesympatyczny Boliwijczyk (z mojego La Paz ukochanego) opowiada mi legendy dotyczące jeziora, o czarownicach i indiańskich rytuałach. Uśmiecham się do siebie jak wiele rozumiem z jego opowieści, mimo że mówi szybko nie przejmując się zupełnie tym, żem gringa. Ech... lubie takie stopy!
Lubie takie dni...
Lubie takie widoki...













czwartek, 6 maja 2010

Ruinki boliwijskie

Uyuni było najdalej wysuniętym na południe punktem tej podróży. Zrobiłam zwot o 180 stopni i wracam skąd przyszłam.  Jadę teraz z powrotem na północ, w stronę Peru. Zanim jednak wyjadę z Boliwii zahaczam jeszcze o ruinki Tihuanaco - jak twierdzi Wikipedia: największy ośrodek kultury andyjskiej z okresu regionalnego.