Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



piątek, 29 stycznia 2010

Pierwszy kajman ¨klapnal¨ paszcza

Tak tak moi drodzy – zywy i prawdziwy, dziki alligator klapna paszcza 1,5 metra od mojej nogi wlasnie wtedy, gdy zastanawialam sie czy przejsc ta sadzawke brodzac w wodzie, czy pojsc na okolo:P (poszlam na okolo!)

Jestem w Parku Narodowym Tayrona – podobno jednym z najpiekniejszych w Kolumbii. Faktycznie robi wrazenie. Niestety pierwsze wrazenie zle – oplata za wstep 50 zl. Ale skoro juz sie tu doczolgalam (ledwo bardzo, bo wciaz na wszelkie jedzenie moj zoladek reaguje zle) i ma byc tak pieknie, to place. Potem faktycznie wrazenie jest juz tylko dobre.

Najpierw 40 min idzie sie przez dzungle. Dzungla wydziera sie jak moze, skrzeczy, piszczy, wydaje tysiace przedziwnych odglosow. Tabliczki co chwila informuja jakie endemiczne gatunki malp czy tukanow mozna tu spotkac. Na mnie robi to tym wieksze wrazenie, ze jestem jednym z ostatnich (jesli nie ostatnim) turysta tego dnia i gdy sobie dziarsko przez dzungle wedruje to rownie dziarsko slonce zachodzi za horyzont. Boje sie ze nie zdaze przed zmrokiem znalezc miejsca do spania. Poza tym nie mam juz sily isc i czesciej potykam sie o swoje nogi niz o nie nie potykam. Cale szczescie w koncu widze znak ¨5 min do pola namiotowego, w lewo, w glab lasu¨. Klimat niesamowity. Jest totalnie drzunglascie. Nie jakis tam turystyczny syf – po prostu polana w dzungli z kilkoma skleconymi z palm i innych naturalnych dobr daszkami. Zasypiam pod sama moskitiera. Nade mna niebo, kiwaja sie palmy, bananowce, wokol slychac wszelkiego rodzaju odglosy.

Rano dochodze do plazy. Przepieknie! Duzo roznych ptakow lata w kolo albo brodzi w zarosnietym trzcinami bajorku. W tym samym bajorku jak sie okazuje mieszkaja i kajmany. Dzikiego kajmana zobaczyc to jest to!:)

Dwie plaze dalej jest plaza Cabo san Juan de la Guía. Tu znajduje sie kolejne pole namiotowe (juz nie ten klimacik i licza dwa razy drozej, ale tez przyjemnie) i poczatek szlaku do zaginionego miasta Pueblito (czyli Miasteczko). Tasa z przepieknymi widokami pewnie by mnie bardziej zachwycala gdybym tak szalenie nie zdychala. W trzy godziny udalo mi sie przejsc to, na co parkowe strzalki przewiduja poltorej. Jednakze doszlam. Miasteczko, no coz… Zaginione faktycznie, bo zostaly po nim tylko okregi wytyczone z kamieni, ale jak na pierwsze widziane przeze mnie slady sprzed wiekow w tej czesci swiata, moze byc. Gdybym tu byla po wizycie w Peru, pewnie zalowalabym morderczej wspinaczki. Teraz jednak z zaciekawieniem czytam tabliczki mowiace, ze miasteczko bylo zbudowane na 250 tarasach (stad te kolka:)) i mieszkalo tu 2000 osob.

Nie potrafie sobie przypomniec o co z ta smiercia od spadajacego kokosa chodzilo, ale jakos tak sie mowilo ze jest bardziej prawdopodobna niz jakas tam przyczyna smierci, ktorej sie tak bardzo w Polsce obawiamy. No tak. Haha. Mozna sie z tego smiac siedzac w Polsce. Gorzej sobie o tym przypomniec spedzajac noc w czasie sztormu w gaju kokosowym. Czy wiecie jak wielkie ¨LUP¨ robi kokos gdy spada z wysokiej palmy? A czy wiecie jak czesto spada kokos z wysokiej palmy podazas sztormu? Nie opowiadajcie dzieciom wiecej tej historii o kokosach. Przyjdzie im sie kiedys bac tak jak balam sie ja:P
Trzeciego dnia wracanie z ciaglym przysiadaniem ze zmeczenia. Jest jeszcze bardziej sztormowo, kajmanow nie widac, ale wciaz widoczki zachwycajace.
wspinajac sie ku Pueblito
Zaginione miasto
sztormowo
ale widoczki przepiekne

środa, 27 stycznia 2010

Do Kolumbii wjechalam na motorze

Transport publiczny w Ameryce Poludniowej to temat na oddzielny obszerny wpis (obiecuje kiedys zamiescic:)). Teraz jednym slowem powiem tylko, ze jest PRZEDZIWNY! Przykladem tego moze byc motor, na ktorym to wlasnie wjechalam do Kolumbii.

Autobusy miedzymiastowe dojezdzaja tylko do centrum miasteczka przygranicznego w Wenezueli. Potem, aby dostac sie do granicy, ktora polozona jest gdzies w polu trzeba sie przesiasc w takie 

rozklekotane cos. Gdy cos nas wiezie, co chwila sie zatrzymuje. Pojawia sie to jakis policjant, to straz graniczna, to nie-wiadomo-kto i sprawdza paszporty. Zanim dotarlismy do wlasciwego okienka trezba bylo dokumenty wyciagac dobre dwanascie razy. Wszystko to oczywiscie w celu wykrycia najmniejszych spraw niepewnych ktore moznaby zatuszowac lapowka.

Przy okienku wlasciwym trzeba sie z grata wypakowac (z tego co mi wiadomo nie wolno samochodem wyjezdzac z Wenezueli, ani do niej wjezdzac) i dalej zbierac pieczatki i uiszczac wszelkie absurdalne oplaty (oplata za wyjechanie z kraju 55zl) na piechote. Jako, ze wciaz jestesmy w polu, a samochody tedy nie jezdza, majac juz wszystkie pieczatki, trzeba sie jakos dostac do kolumbijskiej cywilizacji ( do najblizszej miejscowosci 12km). Wyjscia sa trzy: taksowka – 8zl, autobus dalekobiezny do Santa Marta 45zl albo… TAXI-MOTOR. 3zl. Bez kasku, z ciezkim plecakiem na plecach zajmuje tylnie miejsce i jade do Kolumbii:D

A tu jeszcze garstka obrazkow przygranicznych:

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dieta cud i zamieszki

Czyli co mnie probowalo o zatrzymac w Wenezueli.

Wrocilam z gor, wypoczelam i juz mialam zamiar wrzucac swoj maly swiat z powrotem do plecaka i jechac w strone Kolumbii gdy dopadlo mnie z nienacka jakies wstretne chorobsko. Albo to wirus grypy zaoladkowej albo jakis zmasowany atak lokalnych bakterii – jedno jest pewne: wysoka goraczka i wybryki jelit przykuly mnie do lozka i do toalety uniemozliwiajac jakiekolwiek wojaze w najblizszym czasie. Lezalam, spalam, robilam NIC. A ze nic-nie-robienie lezy w stanowczej opozycji do mojej natury, cierpialam bardzo.

Po kilku dniach, gdy poczulam sie na tyle dobrze ze bylam w stanie jako tako stawic czola swiatu, kupilam bilet na nocny autobus do przygranicznej miejscowosci. Wieczorem, juz spakowana, wrzucilam plecak do samochodu i pozwolilam panstwu Mendoza zawiezc sie a dworzec.

I tu wlasnie na drodze stanela mi kolejna przeszkoda – zamieszki. Merida jest miastem typowo studenckim, a studenci krzycza najglosniej. Zazwyczaj przeciwko Chavezowi. Powody byly trzy: prad, smieci i telewizja.

Z pradem to jest tak ze zazwyczaj go nie ma. Hugo Chavez narzucil racjonowanie energii elektrycznej jako lekarstwo na skutki suszy, ktora w ubieglym roku dotknela Wenezuele. Elektrownie wodne, sa w tym kraju glownym zrodlem energii elektrycznej wiec skoro wody brak to i pradu brak. Rzad zwala kryzys na susze, opozycja zwala na rzad – wielu twierdzi, ze za zaistniala sytuacje odpowiedzialne sa braki inwestycji w energetyce w ciagu ostatnich 11 lat. Czyja by to wina nie byla, koniecznosc czy nie, Chavez prad ucina. W Meridzie przerwy w dostawie potrafia byc trzy dziennie po dwie godziny kazda. Staja banki, fabryki, chlodnie, komputery, sygnalizacja uliczna, wszystko. Chaos. Godzin przerw sie nie podaje ze wzgledu na zlodzei, wiec nigdy nie wiadomo kiedy wszystko przestanie dzialac. Tylko niedziela jest pewna, ze pradu nie odetna. Powod? W niedziele zawsze przemawia Chavez.

Po drugie: smieci. Ze smieciami to do konca nie wiem jak jest. Wiem co widze. Widze ich tony na ulicach - nie tylko te rzucone od niechcenia, ale takze te domowe, powiazane w worki, wystawione na chodnik. Pietrza sie w ilosci niesamowitej zarowno w biednych dzielnicach slumsowych jak i w zabytkowym centrum miasta. Wszystko wskazuje na to, ze od bardzo dawna smieciarka zadna tedy nie przejechala.

W koncu telewizja. RCTV byla telewizja mocno antychavistyczna (jesli tak moge powiedziec). Juz kilka lat temu ze wzgledu na prezentowane poglady prezydent nie przedluzyl jej licencji jako telewizji krajowej, funkcjonowala ona jednak nadal jako telewizja satelitarna z oficjalna siedziba w USA. Tresci programowe pozostaly te same – wenezuelskie. Nowe, wprowadzone przez wladze przepisy nakladaja na wszystkie lokalne stacje obowiazek emitowania takich programow jak przemowienia prezydenta. RCTV sie do tego prawa nie zastosowala, na skutek czego musiala zostac zamknieta.

W Caracas zawrzalo. Tysiace Wenezuelczykow wyszlo na ulice protestowac: chcemy wolnosci slowa! To samo w Meridzie - miasteczku, w ktorym bylam. Zamkniecie telewizji stalo sie kolejnym powodem aby wybuchly protesty. Studenci wyszli na ulice domagajac sie pradu, wlasciwego funkcjonowania sluzb oczyszczania miasta i przywrocenia popularnego kanalu. W calym miescie plonely opony, samochody, slychac bylo strzaly.

Zeby dojechac na dworzec musielismy przedostac sie na drugi koniec miasta. Co chwila droge zagradzaly nam grupy protestujacych. Czasem za zakretem okazywalo sie ze droga jest zatarasowana, wszedzie gesty szary dym i plomienie. Trzeba bylo jak najszybciej zawracac. Nie powiem – byly momenty kiedy na chwile zapieralo ze strachu dech. Na dworzec dojechac sie w koncu udalo, ale jak sie okazalo zupelnie nie potrzebnie - autobusy i tak nie mialy jak wyjechac, a wiekszosc pasazerow jak dotrzec na miejsce. Wszystkie odjazdy zostaly odwolane.

Nazajutrz gazety donosily o dwoch zabitych studentach i kilkudziesieciu rannych zarowno ze strony polilicji jak i protestujacych. Ulice pelne byly spalonych wrakow samochodow i resztek opon. W najbardziej newralgicznych punktach miasta pojawily sie wozy pancerne i grupki przygotowanej na odpieranie atakow policji. Oznacza to, ze jeszcze sie nie skonczylo…

Ja jednak korzystajac z chwili spokoju wyjezdzam nocnym autobusem w strone Kolumbii. Opuszczam Wenezuele – kraj z przecudowna przyroda i niesamowicie przyjaznymi ludzmi, ale rowniez kraj, w ktorym niczym dziwnym nie sa strzaly na ulicy, w sklepach niczego nie ma, ceny sa zaporowe, a polityka wyglada jak wyglada.

piątek, 22 stycznia 2010

Sierra Nevada


Do miasteczka Los Nevados udalo mi sie dojechac dwa dni po tym, jak przyjechalam do Meridy. Zarzucilam na plecy plecak i powedrowalam ku gorom. Jeszcze przez pierwsza godzine mijalam pojedyncze, porozrzucane po stoku domki. Potem, przez najblizsze 24h bylam sama – tylko ja i gory. Wedrowanie, ktore tak lubie i zachwyty ogromem natury. Wieczorem obozuje nad rzeka, gotuje nad ogniskiem i w koncu opatulona w dwa spiwory ide spac.

Od rana znowu wedrowanie. Im dalej i wyzej tym trudniej, ale i widoki coraz piekniejsze. Robi sie coraz bardziej stromo, a na dodatek choroba wysokosciowa daje o sobie znac. Jeszcze piec krokow odpoczynek. Dam rade. Byle do zakretu! Glowa boli, trudniej sie oddycha. Tym sposobem – raczej sila woli niz miesni – docieram na przelecz Alto de la cruz na 4200 mnpm. Niby to nie tak wysoko. Mnie jednak zawsze rozrzedzone powietreze dawalo sie szybko we znaki.

Ide kawalek trawersem w strone najwyzszego szczytu Pico Bolivar (5007 mnpm). Moim marzeniem bylo na niego wejsc. Niestety pokazalo sie, ze bez rakow i czekana jest to nie mozliwe. Pozostaje mi wiec tylko ogladanie kolosa z daleka.  Nastepnie cofam sie do stacji kolejki linowej. Gdyby dzialala, bylaby najdluzsza na swiecie kolejka tego typu (12,5 km). Wagoniki kursowaly niezmiennie przez ostatnie 50 lat, ale teraz, niestety, konieczna jest naprawa i cala maszyneria ruszy znow za ok 2 lata.

Na stacji spotykam w koncu jakis ludzi. Sa to pracownicy zajmujacy sie naprawa silnikow. Pracuja w trybie ¨osiem dni na gorze, osiem dni na dole¨, wiec podobnie jak ja spedzaja tutaj noc. W tym jednak sa ode mnie lepsi, ze maja lozka, ciepla wode i cieple kurtki i czapki przystosowane do zimna panujacego na tej wysokosci.  Luksusami dziela sie jednak jak moga – zapraszaja na ciepla kolacje. W menu przepyszna lasagne prosto z pieca. Na sniadanie, po ciezkim noclegu, kawa i  empanadas czyli smazone pierozki z serem. Nie ma co – przy takiej goscinnosci schudnac w Wenezueli bedzie trudno;)

Kreta droga dochodze do ponizszej stacji a potem z wolna zaczynam zanurzac w las az do momentu kiedy z trzech stron otacza mnie gesta dzungla, a kazdy postoj jest rownoznaczny z otoczeniem przez chmare wyglodnialych latajacych bestii wszelkich wielkosci i rodzajow. 2000 m wilgotnym lasem w dol i wieczorem jestem juz znow w cywilizacji.

Do domku nad rzeka mam jednak jeszcze kawalek. Zamiast maszerowac asfaltem postanawiam zlapac stopa. Nic prostrzego – zatrzymuje sie pierwszy przejezdzajacy pojazd... SKUTER;D Mozliwosc zlapania czegos takiego to jeden z niewatpliwych plusow ¨pojedynczosci¨.

Brudna i zmeczona docieram do domu. Zdecydowanie – kocham gory!








 

U panstwa Mendoza

Od kilku dni mieszkam w przepieknym domu polozonym w Andach. Dom nalezy do malzenswa bedacego juz na emeryturze - pani i pana Mendoza. Jak sie tu znalazlam? W sposob naturalny – autostopem. A bylo to tak...


Bylam bardzo mocno zla, gdy okazalo sie, ze w gory isc nie moge. Tyle tu jechalam, tyle sie nacieszylam. I wszystko ta durna samotnosc! Tak szlam i myslalam. Bylo mi bardzo zle. Na dodatek zmierzchalo sie, a ja nie mialam pojecia gdzie tu isc i szukac noclegu. Zatrzymalam pierwszy przejezdzajacy samochod. Cale szczescie nie pytali sie gdzie ide, bo ciezko byloby mi odpowiedziec - sama przeciez nie wiedzialam. Zaczeli za to zadawac standardowe pytania typu ¨skad jestes¨.
- Z Polski? Ja tu znam jedna polke. Zaraz cie tam zawieziemy!
- Tak? Swietnie. - bylo mi do prawdy wszystko jedno.

W uroczym domku polozonym nad rzeka na samym koncu wioski Mucuj Baja przywital nas Pablo Mendoza. Chwile pogadal z kierowca po czym zwrocil sie do mnie
- to mowisz po polsku, tak?
Skad pan Pablo zna polski? Jak sie okazalo, studiowal kiedys w Warszawie w ramach wymiany studenckiej. Tam poznal pania Grazyne (fizyczke!), ktora po jakims czasie rowniez stala sie Mendoza. Razem wyjechali do Wenezueli. Najpierw mieszkali w Caracas, pozniej, juz na emeryturze, przeniesli sie w to urocze miejsce, w ktorym teraz jestem ja.


Nie minelo 5 minut rozmowy jak zostalam zaproszona na noc. Gospodarze okazali sie byc niesamowitymi, przesympatycznymi, cieplymi i bardzo kochanymi ludzmi. Nie minelo wiele czasu jak otrzymalam przytulny pokoik, recznik, posciel i polecenie ¨czucia sie jak we wlasnym domu¨. Przy wspolnej kolacji opowiedzialam o problemie, ktory mnie spotkal, gdy probowalam pojsc w gory, co poskutkowalo to postawieniem na nogi co najmniej polowy Wenezueli. Obdzwonieni zostali wszyscy krewni, przyjaciele i znajomi, ktorzy mogli cokolwiek wiedziec lub znac kogos kto moglby ow ¨cokolwiek¨ wiedziec o tym, jak sie w gory bezpiecznie, samotnie i za darmo dostac.

Moral z calego tego dzwonienia byl taki, ze najlepiej bedzie jesli z Meridy wezme jeepa i pojade nim do wioski Los Nevados polozonej gleboko w gorach. Stamtad moge wyjsc na szlak bez zadnej kontroli, oplat czy liczenia ile mnie jest. Niestety, gdy okolo poludnia stawilismy sie w Meridzie na placu z ktorego odjezdzaja samochody, okazalo sie ze sie spoznilismy - dzis juz nic nie pojedzie. Musimy wrocic dnia nastepnego skoro swit.

Tym sposobem okazalo sie, ze zamiast jednej nocy w Mucuj Baja zabawie tu troche duzej. Tym bardziej, ze po powrocie z gor musze sie koniecznie zameldowac aby oddac mape, a potem moge zostac kilka dni zanim wyjade do Kolumbii. W glowie pani Grazyny zaczely rodzic sie kolejne pomysly w jakie piekne miejsca mozemy razem pojechac na wycieczke. Tym sposobem zadomowilam sie na dobre...

Czuje sie tu fantastycznie. Panstwo Mendoza sa tak kochani i pomocni, ze mam wrazenie jakby byli czescia mojej rodziny. A na dodatek ten dom! Piekny przestronny, urzadzony dokladnie tak jak ja bym chciala urzadzic kiedys swoj. Do tego ogromne okna wychodzace na ogrod dodajace przestrzeni. W ogrodzie drzewko pomaranczowe ugina sie od pomaranczy, dwa psy ganiaja sie wesolo, a wsrod przeroznych kolorowych kwiatow lataja kolibry. Kolibrow jak wrobli! Szumi rzeka, dookola, gdzie nie spojrzec gory. Pieeeeeeknie!

Spedzam tu przemily czas. Na rozmowach na tematy przerozne, przygotowujac posilki, jezdzac na wycieczki - to do Meridy, to w jakies urocze gorskie zakatki, piorac, czytajac, korzystajac z komputera.


Na dodatek pani Ana (ta co mi w autobusie pomogla) pisze maile, ze jak zejde z gor mam koniecznie zadzwonic to razem na jakas wycieczke pojedziemy. Do goracych zrodel na przyklad.

Nie wiem czy to ja mam to niesamowite szczescie czy to swiat jest tak dobry, pelen tak kochanych ludzi. Z calego serca wierze jednak, ze to wina swiata! Zachwycam sie tym co mam, co dostaje i co mnie spotyka. Zarowno ze strony Wenezuelskiej, ale takze w poczuciu jak wspanialych przyjaciol mam w Polsce! (i w Niemczech;) ) W mailach, smsach, przez komunikator. Zupelnie i zdecydowanie: nie jestem sama!

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Jade w gory



 Wymarzyly mi sie gory. Od czasow Pitona strasznie sie rozleniwilam, wiec gdy wszystkie ¨plaskie¨ ciekawe miejca w Wenezueli zostaly odiwedzone i przyszedl czas na Andy z podekscytowaniem czytalam przewodnik i robilam plan trasy na tygodniowy trekking.  


Z Coro postanowilam jechac do Meridy nocnym autobusem. Mimo, ze siedzenia bardzo wygodne, trudno bylo usnac i dopiero okolo  godziny 1 udalo mi sie zmruzyc oko. Nie spalam jednak dlugo. Po dwoch godzinach ze snu wyrwalo mnie nagle szarpniecie. Autobus gwaltownie zarzucil w prawo, w lewo, znowu w prawo i w koncu stanal. Poruszenie. Wszyscy zywiolowo komentuja sytuacje po hiszpansku. Ja zupelnie nie wiem co sie dzieje. Kaza wysiadac, wsiadac z powrotem, brac swoje rzeczy, zostawiac. W srodku nocy stoje w tloku na poboczu i staram sie znalezc kogokolwiek kto, nawet jesli nie po angielsku to wolno po hiszpansku bylby w stanie wytlumaczyc mi co sie dzieje i co mam robic. Jedna pani z przeblyskami angielskiego (yes, no, one, two, three) tlumaczy ze mielismy wypadek. Nikomu nic sie nie stalo, ale autobus nie moze dalej jechac i musimy czekac az przyjedzie po nas kolejny. Cale szczescie wsrod pojazdow, ktore zatrzymaly sie za nami jest autobus jadacy do Meridy i ma kilka wolnych miejsc. Wielkim fartem udalo nam sie zajac dwa z nich. Jedziemy.

W miescie jestesmy zaledwie 2 godziny po planowanym przyjezdzie. Problem w tym, ze przez te wszystkie wydarzenia oko zmruzylam jedynie na chwile i jestem ledwo zywa. Pani pyta jakie mam plany.
- Supermarket i zapasy na caly tydzien, a potem w gory – odpowiadam
- To moze zrobmy tak: teraz pojedziemy do mnie do domu, zjemy sniadanie, wezmiesz prysznic, a potem z mezem i z synem w planach mamy lunch u  tesciowej, ktora mieszka niedaleko miejsca, gdzie zaczyna sie szlak. Mozemy cie podzucic, po drodze kupujac wszystko co jest ci potrzebne.
Nie zdazylam wykrztusic z siebie ani tak, ani nie, ani tego, ze spadla mi jak z nieba, a juz moj plecak laduje w bagazniku taksowki.

Plan zaczyna byc powoli wdrazany w zycie. Rodzinka okazuje sie byc tak serdeczna, jak tylko to sobie mozna wymarzyc. Siedmioletni synek tuli sie do mnie i opowiada przerozne historie, a tesciowa gdy slyszy, ze chce isc sama w gory mowi
- Dobrze, ale dopiero po lunchu!

Gdy w koncu docieram na miejcse, gdzie zaczyna sie szlak, a wlasciwie nieoznakowana sciezka w gory okazuje sie, ze nie bedzie tak latwo. Podstawowy problem to to, ze jestem sama. Pojedynczych nie wpuszczaja. Takie prawo. Na nic sie zdaje moje ¨ale jak to?¨ oraz zapewnienia ze ja sie na gorach znam, mam doswiadczenie i sobie poradze. ¨Nie!¨. Jedyna opcja to czekac na kogos kto bedzie szedl i sie dolaczyc. W dodatku okazuje sie, ze za czekanie bede musiala zaplacic, bo rozbicie namiotu kosztuje. Co za absurd!

W koncu zjawia sie Ktos. Dostane pozwolenie jezeli bede szla caly czas z nim i z nim wroce. Jak sie okazuje Ktos idzie do jeziorka oddalonego o dwa dni drogi, ma zamiar nad jeziorkiem dwa dni siedziec, a nastepnie wrocic ta sama droga. A moje gory?, szczyty?, najwyzszy Pico Bolivar?, tygodniowa petla? Ze scisnietym sercem i lezka w oku mowie ¨no dobrze¨. Na co straznicy: ¨75 boliwarow¨ (do dzis nei wiem za co). Ktos tez wie co to biznes – jesli nie znim, to nie pojde wcale: za mozliwosc przylaczenia sie i jemu sie grosik nalezy. Przekleta samotnosc! Nie bede placic za siedzenie nad jeziorem. Wyglada na to, ze gory nie dla mnie tym razem.

sobota, 16 stycznia 2010

Coro - wedrowka w czasie do epoki kolonialnej



Coro jest wpisane na swiatowa liste dziedzictwa UNESCO jako jedyne miasto kolonialne, w ktorym zachowala sie charakterystyczna dla Karaibow architektura laczaca styl hiszpanski i holenderski. Jednoczesnie jest jednym z najstarszych, bo zalozone zostalo w roku 1527.

W tym wlasnei przesympatycznym miasteczku zatrzymuje sie u Jorge  z  Couchsurfingu. Moj gospodarz mowi tyle po angielsku co ja po hiszpansku, wiec jest co najmniej zabawnie. Mimo tych drobnych jezykowych klopotow udaje nam sie calkiem dobrze porozumiec, i duzo przy tym nauczyc. Spacerujemy po waskich kolorowych uliczkach starego miasta, Jorge opowiada mi historie poszczegolnych budynkow, jedziemy na ogromne ruchome wydmy znajdujace sie w okolicy, a  wieczorami siedzimy w klimatycznych (stylizowanych na kolonialne) knajpkach popijajac zimne wenezuelskie piwko. 



Rozmowy o Chavezie

Moj kolejny wenezuelski przystanek to male nadmorskie miasteczko Puerto Colombia polozone w parku narodowym Henri Pittier. Miasteczko jak miasteczko – male domki, kolorowe lodki rybackie, zlota plaza z kokosowymi palmami. Odpoczywam, czytam ksiazke, ucze sie hiszpanskiego. Po tym moim savannowym wedrowaniu nalezy mi sie!


Jeszcze w autobusie spotykam kolejna polska backpackerska pare – Monike i Tomka. Zaprzyjazniamy sie (doprawdy cudowni ludzie!!!! :)) i kolejne dwa dni spedzamy wspolnie. Monika skonczyla Iberystyke i swietnie mowi po Hiszpansku dzieki czemu moge zrozumiec ten swiat troche bardziej. Bo przeciez nic tak nie daje poznac kraju jak rozmowa z jego mieszkancami. Wieczorem przy hostelowym stole jestesmy my – Polacy, para Hiszpanow, Kolumbijka, Meksykanczyk i grupka Wenezuelczykow. Leje sie rum i tocza burzliwe duskusje – o komunizmie, socjalizmie, Chavezie, jak to kiedys bylo w Polsce i jak to teraz jest w Wenezueli. Im wiecej rumu tym glosniej jedni przekonuja drugich. Ja siedze staram sie wylapac sens, a czego nie wylapie tlumaczy Monika. Lacze to co widze na ulicach (bardzo wysokie ceny wszystkiego, przerwy w dostawie pradu, mury kolorowymi haslami nawolujace do budowy lepszego socjalistycznego swiata itd ) z tym co mysla ludzie. Zarowno ci gleboko przekonani, ze Chavez stworzy tu raj na ziemi, glosno krzyczaca opozycja jak i wreszcie ci, ktorzy dawno zalamali rece i tylko z boku patrza co tu sie wyprawia nie wierzac, ze przy tym systemie jednostka jest w stanie zmienic cokolwiek.

Bardzo ciekawa i pouczajaca lekcja historii.

¨Lepszy swiat jest mozliwy gdy jest socjalizm¨

niedziela, 10 stycznia 2010

Cztery dni na sawannie

Jak to bylo jadac samej przez sawanne? Bylo niesamowicie! Cudownie! Genialnie!

Wszelkie obawy zwiazane z samotna jazda autostopem prysly przy pierwszym zetknieciu z rzeczywistoscia. Spotkalam tylu dobrych i pomocnych ludzi i moglam z podziwiac takie widoki, ze zdecydowanie nie zaluje ze w zamian nie pojechalam nocnym autobusem.

Miejsce, z ktorego wyjechalam, Ciudad Bolivar, dziela z celem mojej podrozy, Gran Sabana, rozlegle tereny usiane gesto kopalniami zlota, srebra i diamentow. To jednak mozna dostrzec tylko w mijanych miasteczkach pelnych sklepikow z bizuteria. Przy drodze zas widac bylo jedynie rowniny jak okiem siegnac porosniete wysoka trawa i pojedynczymi drzewami, na ktorych pasly sie stada bydla. W tej czesci Wenezueli jeden po drugim (jak grzyby podeszczu) wzdluz drogi wyrastaja punkty kontrolne gwardii narodowej. Nie udalo mi sie ustalic czego oni tak wlasciwie w kontrolowanych autach szukaja. Jedno jest pewne – dla kierowcow jest to utrapienie, bo co kilkadziesiat kilometrow musza sie zatrzymywac i poddawac kontroli, dla mnie – blogoslawienstwo, bo nigdzie nie lapie sie stopa tak dobrze jak na punktach kontrolnych (o czym przekonalam sie juz kilka lat temu w Rosji) Wyglada to tak: serdeczny kierowca, ktory mnie podwozi, ale niestety zaraz odbija z trasy opowiada zolnierzom moja historie i prosi o pomoc, potem ja wysiadam, dostaje krzeselko w cieniu i czekam. W tym czasie zolnierze kontrolujac samochody sprawdzaja czy jest w nich wygodne miejsce dla mnie i pytaja o cel podrozy, po czym znajduja takie auto, ktore jedzie tam gdzie ja dojechac chce. Wsiadam i jade – nic prostszego!

Na jednym z takich punktow udaje mi sie zlapac duzy dostawczy samochod, ktory pruje przez cala Gran Sabane az do miasteczka przygranicznego z Brazylia. Postanawiam jechac nim do konca, a potem wracajac zatrzymywac sie w ciekawszych miejcach. Po kilkudziesieciu minutach jazdy droga zanurza sie w dzungli i zaczyna ostrymi zakretami wic sie kilkaset metrow pod gore. Potem nagle koncza sie i dzungla i zakrety i jak okiem siegnac rozposciera sie ogromny plaskowyz porosniety sawanna. Trawy az po choryzont. Tyle przestrzeni ile w zyciu nie widzialam. Jak okiem siegnac NIC! Czasami tylko rzeki wyryly skaliste koryta, tworzac co jakis czas spektakularne wodospady, a ta mala czesc ziemi, ktora jest dzieki temu nawadniona porosla roslinnosc tropikalna. Do tego nad tymi pustkami na tle bezchmurnego nieba unosza sie czesto ogromne drapiezne ptaki. Szeroko rozdziawiona z zachwytu buzia ani mysli sie zamknac. Do tego kierowca okazuje sie fantastycznym czlowiekiem i przewodnikiem. Opowiada o kopalniach, ludziach tu zyjacych, sawannie, wodospadach, Indianach, a gdy mijamy jakies ciekawsze miejsce zatrzymuje, zeby moc przypatrzec sie z bliska i porobic zdjecia.

Pod wzgledem bezpieczenstwa jest tu zupelnie inaczej niz w polnocnej Wenezueli – miasteczka sa nieliczna, malenkie i spokojne, zamieszkale glownie przez rdzennych Indian. To sprawia, ze rozbicie namiotu pod sklepiekiem czy miedzy restauracja a piekarnia jest calkiem bezpieczne i w dodatku nie przeszkadza nikomu. Tak tez spedzam noce.

Drugiego dnia zaczynam powolne wracanie na polnoc zahaczajac jednoczesnie o co piekniejsze wodospady. Przerozne – male i duze, na bialej i czerwonej skale, wysokie opadajace z hukiem i niskie oapadajace … z mniejszym hukiem;)


Duzo wedruje. Czasem wzdluz drogi wystawiajac jednoczesnie autostopowego kciuka, czasem z nudow kiedy ruch jest tak maly, ze przejezdza jeden samochod na 15 min, czasem kiedy trzeba zejsc z asfaltu i piaszczysta droga isc kawalek do wodospadu. To – ta pustka, cisza, wedrowanie, genialne widoki – wywoluje co rusz nowe zamyslenia, innym razem glosne dyskusje z sama soba. O tym co zostawilam w Polsce, o przeszlosci, przyszlosci, bledach, celach… Ide, gadam do siebie albo spiewam, zachlystuje sie spokojem, zachwycam otaczajacym mnie swiatem i z calego serca ciesze. Jestem sama i czesto w obrebie wielu kilometrow nie ma nikogo. Tylko sawanna, natura, przestrzen. Ciekawe jest jednak to, ze wlasnie ta samotnoscia ciesze sie najbardziej, bo to ona pozwolila mi tyle doswiadczyc.


Potem w koncu zatrzymuje sie jakis samochod. Laduje sie na pake lub tez do srodka i starajac sie zatrzec bariery jezykowe ekspresyjnym machaniem rekami tlumacze kierowcy co ja tak wlasciwie tutaj sama robie posrodku niczego. Ludzie pomagja jak moga – podwoza, zapraszaja na obiad, zatrzymuja sie w piekniejszych miejscach zebym mogla zrobic zdjecie.
Trzeciego dnia odbijam z asfaltowej drogi w boczna, piaszczysta ciagnaca sie 70 km wglab sawanny do miasteczka Kavanayen. Tak jak w przylegajacych do drogi osadach mozna bylo spotkac zarowno rodowitych Indian jak i potomkow przybyszow z Europy, tak tu spotkac juz mozna tylko rdzennych mieszkancow. Bose dzieci slyszac nadjezdzajacy samochod wybiegaja na droge z pekiem koralikow i staraja sie cos sprzedac, a paki ciezarowek, na ktore wsiadam nie raz juz po brzegi zajete sa przez cale Indianskie rodziny. Co ciekawe, tak jak polnocne Wenezuelskie miasteczka tona w smieciach i glosnej muzyce tak tu jest bardzo czysto i cicho, a Indianie nie tylko smieci nie rzucaja na ulice, ale rowniez zbieraja te, ktore wyrzucili turysci.


Odwiedzam dwa ciekawe miejsca. Pierwsze z nich to wodospad Apongwao, do ktorego nie da sie dostac inaczej jak indianska lodzia. To najwieksza i zdecydowanie najefektywniejsza kaskada jaka widzialam. Stojac pod nim nie sposob nie wyjsc z podziwu dla potegi natury. Kolejne miejsce to miasteczko Kavanayen, z ktorego rozciaga sie widok na Tepuie - stolowe gory bedace pozostaloscia ogromnego plateau rozciagajacego sie tu jeszcze za czasow dinozaurow. Az po horyzont trawy i przestrzen a na horyzoncie gdzieniegdzie kwadrat - Tepui. Robi wrazenie!



Ostatniego dnia czas wracac do cywilizacji. Znow sune drogami na polnoc – za oknem teraz w odwrotnej kolejnosci: sawanna, dzungla, miasteczka z kopalniami zlota…

środa, 6 stycznia 2010

Dalej jadę sama

Z Grześkiem dogadywaliśmy się bardzo dobrze. To jednak co nas poróżniło to metody podróżowania. Wstępny plan był taki, że kupujemy w Wenezueli tani samochód i dalej prujemy przez Amerykę własnym środkiem transportu. I tu stanął nam na drodze nie kto inny tylko Chavez. Choćby największego najstarszego złomu nie da się kupić taniej niż za 1500$. Nie mówiąc już o czymś co dało by radę przedzierać się przez świat. Grześkowi nie odpowiadał ani autostop ani publiczny (faktycznie masakryczny) transport. Postanowił więc wydać kasę na zorganizowane wycieczki po czym wrócić do Europy. Tak więc rozstaliśmy się dziś rano – Grzesiek ruszył razem z Kasią i Darkiem do delty  Orinoco, a potem przelecieć się prywatnym samolotem nad najwyższym wodospadem świata. Ja zostałam sama. Zdecydowanie będzie teraz mniej bezpiecznie i  drożej (bo nie będzie można dzielić kosztów i będę musiała spać w hostelach). Ale z drugiej daje mi to niesamowitą wolność i swobodę w poruszaniu się, większe szanse na poznanie ciekawych ludzi. No i o ile więcej się nauczę.

Jutro z samego rana wyruszam na dzikie południe – na przepiekną sawannę Gran Sabana, zobaczyć ogromne stołowe góry, przejechać przez dżunglę gdzie mieszka aż sześć gatunków tukanów, wykąpać się w spektakularnych wodospadach.

 Trzymajcie mocno kciuki za tą wariatkę co się sama po Wenezueli błąka:) !

Polowanie na aparat nad Orinoco

Jestem w mieście Ciudad Bolivar, położonym nad  Orinoco. Jaka jest sławna rzeka? Powiedziałabym, że rzeka jak rzeka – taka szarobura, wisłowata z tą różnicą że dużo szersza. Za to miasteczko robi bardzo przyjemne wrażenie. W maleńkim centrum najważniejszym punktem jest plac Bolivar, od którego odchodzą  kolorowe wąskie uliczki. Elewacja każdego domku ma inną barwę, inną barwę mają drzwi i okiennice. Róż, fiolet, pomarańcz, zieleń, granat, żółć, błękit. Wszystkie kolory szalenie intensywne, co razem, oświetlone słońcem, daje niesamowity pogodny efekt. Aż chce się sięgnąć po aparat...


Niestety  ten jak nie działał tak nie działa i wygląda na to, że zacząć działać wcale nie zamierza. Urządzam więc całodzienne polowanie na jakiś przystępny cenowo sprzęcik. Miasto jest największe w regionie, więc zdaje się że nie powinno być problemu ze znalezieniem dużego sklepu z elektroniką i wybraniem czegoś dla siebie. Zderzenie z rzeczywistością jest okrutne. W jednym z dwóch w mieście „dużych” sklepów  stoją trzy lodówki, dwie pralki, cztery żelazka, podobna ilość tosterów, suszarek i całej reszty. Jest oczywiście i gablotka z aparatami. Czterema…  Co ciekawe ciężko zidentyfikować co to za aparaty, bo do każdego przyklejona jest duża plakietka z ceną (tylko ceną!), która zasłania markę i model. Jedyne co widać to kolor. Zaczepiam ekspedientkę. Pierwsza rzecz, której się dowiaduję to to, że tak w rzeczywistości mają tylko trzy modele aparatów, bo dwa z wystawy różnią się tylko kolorem. Poza tym dukając po hiszpańsku i machając rekami próbuję wyciągnąć od pani jakieś informacje na temat aparatów. Jedyne co potrafi o nich powiedzieć to marka i ile maja mega pikseli. Już dużo.
- A może model? Może mi pani podać model?
Nie może. Nie zna. Ale chętnie powtórzy ile maja pikseli.
- Czy mogłabym obejrzeć?
 Nie mogę. Zakazane.
-Może pudełko? Pokaże mi pani pudełko?
Po 15 min na zapleczu zamiast pudełka wraca z instrukcją obsługi do jednego z nich. Już lepiej, bo dzięki temu znam przynajmniej  model.
- Potrafi pani podać jakie mają parametry, funkcje?
- No… Zdjęcia robią
- Mnie interesują tryby, różne opcje, zoom, zasilanie, możliwość manualnego ustawiania, zakresy działania.
- No proszę Pani! – już była nieźle poirytowana -  Nic poza zdjęciami one nie robią!
Wzięłam się i wyszłam.

Po przejściu kilku podobnych sklepików, kłótniach, tłumaczeniach, proszeniach i niejednokrotnym liczeniu do dziesięciu w celu uspokojenia  udało mi się w końcu stworzyć niewielką listę modeli dostępnych w mieście. Wizyta w kafejce internetowej, żeby dowiedzieć się więcej o możliwościach aparatów i mogłam już iść zakupić mniejsze i najtańsze zło. Trzeba złu jednak przyznać że pierwsze kolorowe fotki Ciudad Bolivar całkiem całkiem wykonało. Jak poniżej




niedziela, 3 stycznia 2010

Park narodowy Mochima


Jesteśmy w miasteczku Santa Fe, które jest miejscem wypadowym do parku narodowego Mochima położonego na szeregu wysp i wysepek. Za niewielka kwotę możemy zabrać się łódką na przejażdżkę po parku, co okazuje się być niezłą przygodą. Pierwsza niespodzianka to delfiny. Całymi stadami pływają wokół łódki co raz wyskakując z wody, a kilka razy zdarza się, że podpływają na wyciągnięcie ręki. Dzięki doskonale przejrzystej wodzie możemy obserwować je tuż pod powierzchnią. Kolejna atrakcja to rafy koralowe i tysiące rybek pływających wśród nich. Zatrzymujemy się kolejno w trzech miejscach, w których woda jest płytsza, a dno bardziej urozmaicone i wyskakujemy za burtę. W maskach z rurkami pływamy po powierzchni i nie możemy się nadziwić ile kształtów i kolorów może kryć się na morskim dnie.  Przy jednym z brzegów  nasz przewodnik  zatrzymuje się i machając rękami ( reakcja na nasze „no entiendo” czyli nic nie rozumiem) tłumaczy, że gdy tu zanurkujemy możemy odnaleźć zatopiony statek. Wskakujemy, chwilę pływamy w koło szukając żeby po chwili znaleźć duży porośnięty wszelka możliwą morską roślinnością wrak spoczywający na dnie.





Park Mochima to jednak przede wszystkim przepiękne  wysepki. Z „pokładu” możemy podziwiać suche skaliste brzegi porośnięte wysokimi kaktusami. Na niektórych wysepkach zatrzymujemy się w zatoczkach dla przepięknych dzikich, po których tuptają (tudzież „tupczą”;P) wszędobylskie krabiki,  a kaktusie kolce bardzo chętnie wbijają się w stopy. Rozkładamy się z książkami, odpoczywamy, wpatrujemy w błękitne niebo i jeszcze bardziej błękitną wodę. A na tym niebie tuz nad tą wodą krążą niezliczone pelikany czatując na jakąś łatwą do zdobycia rybkę.


Wszystko było pięknie i uroczo i byłoby tak nadal gdyby nie pewna fala...

Gramoliliśmy się powoli na łódkę i już mieliśmy odbijać od brzegu, gdy morze niespodziewanie wzburzyło się, w jednej chwili postawiło łódź w pionie, a w następnej wszystko zalała spieniona fala. Każdy złapał się czego mógł żeby nie wypaść za burtę ratując jednocześnie cenniejszy dobytek przed zalaniem. Niemalże się udało. Niemalże, bo na szczęście nikt nie wypadł, ocalały dokumenty i dwa drogie aparaty. Tylko mój mały niepozorny aparacik fali nie przetrwał i dał się zmasakrować słonej wodzie. Nawet po wysuszeniu nie daje oznak życia. Co gorsza okazało się, że dzięki Chavezowi i jego fantastycznym pomysłom na ustrój coś takiego jak rynek sprzętu używanego tu nie funkcjonuje,  a sprowadzenie czegokolwiek z zagranicy wiąże się z dużym ryzykiem tak zwanego „położenia łapy” na przesyłce gdzieś po drodze. Naprawić się też nie da co oznacza, że będę musiała kupić nowy. Niestety 50% drożej niż w Europie, bo takie tu są właśnie ceny sprzętu.



Tak czy siak wycieczka udana. Widok delfinów i raf niezapomniany:) Aparat zaś… no cóż... trzeba będzie zatrzymać się gdzieś na dłużej żeby pochodzić po sklepach i trzeba będzie wrócić do Europy  szybciej, bo szybciej skończą się fundusze.  Ale tak to już jest , że żeby doceniać jak jest fajnie czasem musi być mniej fajnie, a permanentne „wszystko dobrze” z pewnością musi być nudne;)

piątek, 1 stycznia 2010

Jaki pierwszy dzień taki cały rok

Jeśli jest tak faktycznie, to rok ten zapowiada się wyśmienicie. Pełen relaks, zero zmartwień, gorąco, palmowo z przepięknymi widokami…

Na promie poznaliśmy przesympatyczną parkę Polaków – Kasię i Darka, którzy, podobnie jak my, podróżują z plecakami . Postanawiamy połączyć siły i autobusem kombinowanym z autostopem, w czteroosobowym składzie docieramy nieopodal miejscowości Medina, która jest bazą wypadową na przepiękne plaże. Zaprasza nas do swojego hotelu Tony – Hiszpan, który dwadzieścia lat temu wyemigrował to Wenezueli, a teraz jest właścicielem wytwórni czekolady  i hotelu. Mówimy, że niestety nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie na takie luksusy, ale on zgadza się przystać na naszą studencką cenę. Jesteśmy więc pół gośćmi hotelowymi, pół gośćmi rodziny. Dzięki temu nie tylko możemy się wyspać w iście królewskich warunkach, ale także uczestniczymy we wspólnym świętowaniu nowego roku. Wraz z żoną i trójką dzieci Tony’ego jemy wystawną kolację, a potem jedziemy do pobliskiego miasteczka odliczać do północy.

Ponieważ jest bardzo ciepło nic nie przeszkadza wyjść z zabawą na ulicę. Witać nowy rok należy głośno więc każdy szanujący się Wenezuelczyk otwiera samochodowy bagażnik, w którym obowiązkowo znajdować się muszą duże głośniki i na cały regulator puszcza rytmiczną wesołą muzykę. Dźwięki różnych melodii mieszają się ze sobą wzdłuż całej ulicy, a przy kolejnych samochodach roześmiane pary tańczą w rytm to jednej to drugiej muzyki. Do tego hałasu dołącza się jeszcze huk petard domowej roboty. Różnią się od kupnych do których przywykliśmy w Polsce tym, że ich cała efektowność polega na wzleceniu wysoko w powietrze i zrobieniu donośnego „bum”. Hałas jest tak duży, że z pewnością rekompensuje kolory i kształty, których niestety w tym przypadku brak.

Rankiem pierwszego dnia nowego ( lepszego!:) ) roku pakujemy ekwipunek plażowy i autostopem jedziemy na plażę Puy Puy. Cały dzień spędzamy na słodkim  leniuchowaniu na przepięknej plaży otoczonej palmowym gajem. Leżymy w słońcu, czytamy, co jakiś czas wskakujemy do błękitnej przejrzystej wody trochę się ochłodzić.

Oby w nowym roku też było tyle ciszy, spokoju, tak mało zmartwień….