Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



środa, 30 grudnia 2009

Vamos a Venezuela!

Żegnamy się z Michaelem i w przeddzień sylwestra bierzemy prom do Wenezueli. Witaj Ameryko Południowa! Dopiero teraz zacznie się prawdziwa przygoda:)


niedziela, 27 grudnia 2009

Święta w dżungli

Obawiałam się, że święta przyjdzie mi spędzić w namiocie rozbitym gdzieś na plaży zajadając bułki z serem. Tymczasem spędziłam fantastyczny pełny dobra, ciepła, spokoju i bardzo rodzinny czas.  To wszystko za sprawą Michaela – przecudownego człowieka, do którego trafiliśmy za sprawą couchsurfing (społeczności  internetowej zrzeszającej podróżników z całego świata) oraz jego przyjaciółki Nicole – dziewczyny, od której biła tak ciepła pozytywna energia, że nie dało się jej nie polubić. Na plecach hinduskim „szlaczkiem” miała wytatuowane słowa Ghandiego: “Be the change of the world you want to see”. I właśnie taka była.

 
widok z tarasu Michaela 
Michael jest zapalonym aktywistą i miłośnikiem  przyrody. Mieszka w domku, do którego bez napędu na cztery koła dojechać nie sposób, w środku dżungli, na zboczu góry. Z jego tarasu roztacza się cudowny widok na przeciwległą stronę doliny porośniętą gęsto lasem równikowym. Rano zaś stojąc na werandzie można zaobserwować niezliczone ilości papug i innego kolorowego ptactwa, które z wrzaskiem budzi się do życia. Jak tylko dojechaliśmy do domu Michaela i pierwszy raz zachwyciłam się tym miejscem, wiedziałam, że to będą niesamowite święta. 

Na Karaibach w zasadzie nie obchodzi się Wigili. Rodzinne spotkania, suto zastawiony stół to nieodłączne części pierwszego i drugiego dnia świąt. Wigilia jest natomiast czasem spotkania z przyjaciółmi.  Michael zabiera nas najpierw do swojego rodzinnego domu na kolację później do pubu gdzie spotykamy się z Nicole i jej przesympatyczna rodzinką i próbujemy lokalnych odmian rumu. Późnym wieczorem jedziemy do stolicy Port of Spain gdzie trafiamy na wielką rasta (jak przystało na Karaiby) imprezę. Do trzeciej nad ranem tańczę boso do rytmów reggae lub też przesiaduję przed domem w grupie muzyków, którzy  bębnią, grają na gitarach i na cały głos śpiewają piosenki Boba Marleya. We don’t need no more trouble, all we need is love…


Kolejne trzy dni (dwa dni świąt + jeden gratis :) )  były jedną wielką wyżerką. Jeździliśmy od jednych krewnych do drugich i kosztowaliśmy przeróżnych smakołyków. Był kurczak, indyk, kaczka, wołowina, wieprzowina, IGUANA, ciasto mięsno kukurydziane, roti czyli coś a la naleśnik,  cieciorka z curry, sos szpinakowy, ryż z warzywami , duszone mango pikantnie doprawione, sos grochowy, nadziewana papryka,  soczewica... Do tego przepyszny tradycyjny sorell czyli kompot z dziwnych czerwonych owoców z wyglądu przypominających kwiaty.


Jedliśmy i poznawaliśmy rodzinę Michaela. Wszyscy gościli nas jak swoich, ściskali i obcałowywali na powitanie i pożegnanie, zagadywali, pokazywali krok po kroku jak się przygotowuje niektóre z potraw i mówili jak to cudownie, że mogli nas poznać. Zaznaliśmy niesamowicie dużo serdeczności.

W przerwach od jedzenia i rodzinnego gwaru, pakowaliśmy się z Michaelem i Nicole do samochodu i zwiedzaliśmy najpiękniejsze miejsca na Trynidadzie. Chodziliśmy po jednym z trzech na świecie jezior płynnego asfaltu, wspinaliśmy się po wodospadach, wędrowaliśmy po dżungli, podziwialiśmy zachód słońca nad hinduistyczną świątynią zbudowaną na morzu. Każde z tych miejsc było w jakiś sposób wprawiające w zachwyt i zadumę. W każdym z nich siadałam, nasycałam się spokojem który miały i odczuwałam właśnie to, co powinno się czuć w święta – zupełne wyciszenie.


 Ten pokój ducha w połączeniu z serdecznością, której doznałam z tak wielu stron sprawił, że mimo braku swoich bliskich, śniegu i prawdziwej choinki  i tak czułam magię świąt.

środa, 23 grudnia 2009

St. Lucia – praktycznie

Czyli coś dla tych, co się tam wybierają.


UWAGA NA BILET POWROTNY!!!!
Żeby się dostać na St. Lucię trzeba okazać bilet powrotny. Co gorsza nie w okienku  paszportowym na wyspie, a w kraju, z którego się wylatuje. W zasadzie potrzebny jest tylko numer lotu i rezerwacji. Jeśli więc jedzie się na dłużej i nie wie skąd się będzie wracało to warto, to warto kupić drogi bilet powrotny z możliwością anulowania go lub też spróbować tak jak my – stworzyć fałszywy bilet samemu przeprowadzając procedurę zakupu na dowolnym serwisie lotniczym do stopnia, gdzie trzeba zapłacić i skopiować pojawiające się dane. Nie wiem jak będzie to działało we Frankfurcie, ale warto spróbować. Nam na podrobionym bilecie udało się przekroczyć dwie granice St Lucia/ Trynidad i Trynidad/Wenezuela.

BEZPIECZEŃSTWO
Ogólnie (poza Vieux Fort, gdzie czuliśmy się trochę nieswojo) jest bardzo bezpiecznie. Można spokojnie spać na plaży, chodzić po zmroku itd.
AUTOSTOP I STATKOSTOP
Autostop jest bezpieczny, łatwy w zatrzymaniu i przeważnie na pickupach, skąd można lepiej podziwiać widoki. Statkostop dla odmiany okazał się być bardzo trudny do złapania. Dobrze mieć jakieś doświadczenie w pływaniu na jachtach. Najlepszym miejscem do szukania okazji jest marina w  Rodney Bay lub Marigot Bay. Zdecydowanie nie ma  natomiast czego szukać w Vieux Fort.

CENY
(1XCD =1PLN)
 Jedzenie mniej więcej kosztuje tyle co w Polsce, lub trochę więcej. Tanie są banany (1XCD za pęk) i grejpfruty (0,75-1 XCD za dużą sztukę). Sprzedawcy raczej nie próbuj a zdzierać czy oszukiwać. Za nocleg w Soufriere zapłaciliśmy 80XCD za pokój dwuosobowy i to było najtaniej jak w tym miasteczku znaleźliśmy.

JEDZENIE
Z lokalnych potraw polecam spróbować typowe tylko dla St Lucii Green figs and salt fish czyli gotowane zielone banany z rybą oraz Roti – curry z ziemniakami i kurczakiem owinięte w coś w rodzaju naleśnika.

WARTO ZOBACZYĆ
Na pierwszym Miejscu zdecydowanie i nieodwołalnie Piton.  Gross Piton dla leniwych,  strachliwych i bogatych – tu zagwarantowanego mamy przewodnika i pewność że nie spadniemy. Petit Piton dla twardzieli – tu możemy przewodnika wynająć lub też, po dość długim opędzaniu się, nie wynajmować. I wtedy gwarancji nie mamy ani na to, że nie spadniemy, ani na to, że się nie zgubimy. Jedno co jest gwarantowane to  duża dawka adrenaliny. Przede wszystkim nie dajcie sobie wmówić, że bez przewodnika nie można albo nie da się wejść. Jeśli ma się dość dobrą kondycję to zdecydowanie można próbować na własną rękę. Szlak jest nieoznakowany i dość trudno go znaleźć. Zaczyna się ok. 30min marszu od mola w Soufriere. Trzeba iść drogą wzdłuż brzegu zmieniając ją na lepszą, asfaltową wiodącą pod górę, gdy na chwilę się z nią połączy.  Szlak zaczyna się ok. 100 metrów dalej na niewielkiej polance przed „Natural Springs”. Ścieżka jest bardzo stroma i kamienista, a w górnej jej części trzeba wspomagać się (lub wręcz wciągać) linami. Ścieżka nie ma odnóg, ale często trudo zauważyć którędy biegnie i  łatwo się zgubić, dlatego też trzeba się mieć cały czas na uwadze. Na szlaku nie ma żadnych źródeł dlatego trzeba wziąć zapasy wody. Cała wspinaczka zajmuje 3-5h w górę i niewiele mniej (ze względu na trudność) w dół.
                                                                                                                                                                                                         
Z wiosek i miasteczek podobały nam się szczególnie Canaries, Anse la Raye i Soufriere. Ewentualnie zatoczka Marigiot, ale tam trzeba zapłacić żeby cos zobaczyć, a jak się nie zapłaci to można sobie popatrzeć z góry – widok ładny.

Warto się przejść/przejechać po lesie deszczowym. Polecam wodospady w okolicy Anse la Raye. W miasteczku jadąc  w stronę stolicy trzeba odbić w prawo. Jest drogowskaz.

Polecam też dzikie plaże na wschodnim wybrzeżu. Bardzo wieje, ale wschód słońca niepowtarzalny.
  
NIE WARTO 
Castries (bo nic tam nie ma), Gros Islet (bo drogo, hotelowo i nic ciekawego),  Vieux Fort (nieprzyjemnie, nieciekawie, niebezpiecznie).

St. Lucia – jaka jest?

Opuściliśmy St. Lucie. Należy się więc podzielić ogólnym wrażeniem jakie ta wyspa na nas zrobiła.

Jaka jest St Lucia? Niewielka, dzięki swemu wulkanicznemu pochodzeniu bardzo górzysta i dzika. Cała wyspa ma zaledwie 150 tys mieszkańców, z których większość zamieszkuje okolice stolicy na północnym wschodzie. Dzięki temu na terenach położonych we wschodniej i południowej części łatwo znaleźć małe przytulne rybackie wioski jak i tereny zupełnie odludne. Podobno ze wszystkich wysp Małych Antyli  wyspa Świętej Łucji wyróżnia się tym, że jej wody są ciemniejsze, a plaże mniejsze. Na nas jednak za równo błękit morza karaibskiego jak i przytulne dzikie plaże w zatoczkach zrobiły ogromne wrażenie. Jeszcze bardziej jednak podobały nam się góry pokryte gęstym lasem równikowym, tropikalne rośliny i zwierzęta, wodospady ukryte wśród pagórków.

 Najbardziej niesamowici są jednak ludzie.  87% procent mieszkańców stanowią potomkowie niewolników murzyńskich.  Zdecydowana większość z nich to rasowi rastamani – długie dredy,  koszulki z Bobem Marleyem, reggae dobiegające z głośników samochodów,  nierzadko z blantem w ustach. Ich zachowanie odpowiada wyglądowi zewnętrznemu – pełen chill out. Niczym się nie przejmują nigdzie nie spieszą. Zdają się całymi dniami przesiadywać na ulicy na krzesełkach przed swoimi domostwami i obserwować życie na ulicy. Zadziwiające są też dzieci. Nauczone od starszych tego magicznego karaibskiego nieprzejmowania się zdaja się nigdy nie płakać. Byłam świadkiem jak mały chłopiec potknął się i spadł z dwóch schodków i dość mocno przejechał kolanami po betonie. Wstał, powiedział „Ałć,  ałć” i z uśmiechem pobiegł do innych dzieci. Co zrobiłby w tej sytuacji europejski chłopiec? Leżałby, płakał i wołał mamę. A przecież boli tak samo.


I ten autostop. Niesamowity. Zatrzymuje się średnio trzeci przejeżdżający samochód.  Przeważnie jest to pick-up.  Wskakuje się na pakę i przy dużej prędkości, kurczowo trzymając poręczy,  zachwyca widokami. Zdecydowanie autostop na tej wyspie to bajka.


Kolejną rzeczą , która nas w tym kraju zadziwiła jest ogromny kontrast pomiędzy tym co się pokazuje że się ma, a co się ma tak naprawdę.
W większości kraju bieda aż piszczy, domy są zbite z karbowanej  blachy, po kuchni chodzą myszy i karaluchy. W domu, w którym mieliśmy okazję spędzić kilka nocy nie było praktycznie nic – w łazience grzyb, lodówkę dało się zamknąć dopiero po dostawieniu do niej czegoś ciężkiego, wszystko przeciekało, odpadało, lepiło się.  A przed domem? Przed domem dwa samochody w tym Jeep z napędem na cztery koła warty ok. 20 tys czyli prawdopodobnie więcej niż całe mieszkanie. Do tego w  wieża z wielkimi głośnikami włączona non stop bardzo często na pełen   regulator (tak żeby sąsiedzi z podobnego rozwalającego się domku słyszeli jakie tu mają bogactwa). W dodatku to nie był ewenement. U sąsiada to samo. Gdziekolwiek na wyspie się nie pojedzie można zaobserwować świetne samochody zaparkowane przed rozsypującymi się chałupkami. A gdy już kogoś naprawdę nie stać to kupuje jakiś zdezelowany gruchot i tuninguje go jak może. Najczęściej wystarczą  lśniące felgi i wielka rura wydechowa. Doprawdy ciężko zobaczyć na ulicy samochód bez tych dwóch gadżetów.


Ogólnie St Lucia zadziwia. Zadziwia nieskażonym pięknem natury, zadziwia serdecznością ludzi, ale również zadziwia stopniem szpanerstwa , do którego człowiek może się posunąć. 

 piszcząca bieda

ale samochód z górnej półki 


St. Lucia to małe rybackie miasteczka,...

porośnięte dżunglą góry,...

  błękitne niebo, lazurowa woda,...

...i wspaniali, dobrzy ludzie.

Wszystko jest rasta.

Na ulicach pełen chill out.

 Wspaniały autostop na pace pick-upa.



Jak się stąd wydostać?!?!?!??!?!?

Wyspa objechana, organizm zregenerowany – czas, zgodnie z planem złapać statkostopa i ruszać na południe. Naszym kolejnym celem jest wyspa St. Vincent i małe wysepki Grenadyny ciągnące się na południe od niej.
W miasteczku Vieux Fort wysuniętym najdalej na południe okazuje się, że, owszem, możemy się zabrać na pokładzie kutra rybackiego, ale w nocy, z przemytnikami narkotyków, nielegalnie przekraczając granice i w dodatku za, bagatela!, tysiąc dolarów . Zdecydowanie nie!  Jachty  tu nie cumują, a lotnisko „International” obsługuje tylko duże samoloty międzykontynentalne. W dodatku, w odróżnieniu od spokojnej reszty wyspy, w miasteczku panuje slumsowa, przemytnicza atmosfera, co tym bardziej przekonuje nas, że trzeba szukać gdzie indziej. Całe szczęście St. Lucia  jest tak mała, że przedostanie się na drugą stronę wyspy zajmuje zaledwie dwie godziny.
Kolejna próba to marina Rodney Bay nieopodal stolicy. Mamy szczęście i… nieszczęście. Szczęście dlatego, że właśnie skończył się wielki wyścig żaglówek i marina aż się od nich roi. Nieszczęście, bo gdy zaczynamy chodzić i pytać okazuje się, że właśnie zaczyna się gala rozdania nagród i łódki pustoszeją jedna po drugiej.  Musimy więc spróbować dnia następnego.
Od samego rana chodzimy od łódki do łódki i pytamy -  nic, sprawdzamy lokalne lotnisko – nic, żadnych wolnych miejsc przed świętami. Znów wracamy do pytania w marinie. Tym razem jeden ze skiperów mówi, że może nas wziąć. Nie wie jednak kiedy wypływa i mamy po prostu zaglądać i się pytać. Następnego dnia zaglądamy, a skiper zmienia zdanie i mówi, że jednak nas nie weźmie. Chodzimy wiec dalej. Sytuacja się powtarza– przez kolejne trzy dni słyszymy w kółko: chyba, tak, może, na pewno, przyjdźcie za godzinę, za dwie, jutro, a potem: sorry, chyba nie, raczej nie bardzo, no nie da rady. W ten właśnie sposób spędzamy kolejne  dni. Na naprzemiennym łapaniu nadziei i załamywaniu się. Siedzimy i nie robimy nic, a frustracja z powodu coraz większej ilości wydawanych pieniędzy i żadnych widoków na wydostanie się przed świętami rośnie.
 W końcu, 23 grudnia, po 5 dniach czekania, decydujemy się poddać. Znajdujemy jedyny dostępny lot  na  Trynidad – wyspę położoną już  u samego brzegu Wenezueli - i rezerwujemy bilet. I tu pojawia się kolejny problem – na Trynidad nie wjedziemy jeśli nie okażemy biletu powrotnego. Podobna sytuacja spotkała nas już przy wjeździe na St lucie i kosztowała 100 euro, bo jedynym wyjściem okazało się kupienie biletu i natychmiastowe go anulowanie. Teraz postanawiamy jednak, że się nie damy – kolejne dwie godziny spędzam przy komputerze tworząc w Wordzie… bilet powrotnyJ Dzięki zarezerwowaniu biletu na e-sky.pl (i zaznaczeniu opcji zapłata przelewem) mam numer rezerwacji i dość ładne tabelki z nazwiskami, ze strony lotniska ściągam resztę potrzebnych danych, dopisuję ładną stopkę i moje dzieło nawet przypomina bilet. Celowo cały jest w języku polskim, tak żeby w razie potrzeby tłumacząc na angielski można było dopowiedzieć co trzeba.
23 grudnia wieczorem maleńki śmigłowy samolot odrywa się od ziemi z nami na pokładzie.  Lecimy nad wymarzonymi grenadynami. Szkoda że ominą nas te dzikie małe wysepki z białymi plażami i turkusową wodą na które tak bardzo czekaliśmy.  Gdy po godzinie jesteśmy już w kraju Trynidad i Tobago ( złożonego z dwóch wysp  - jedna to Trynidad, druga to Tobago) nogi nam miękną na samą myśl o rozmowie z funkcjonariuszem odprawy paszportowej.  Dociekliwy pan wypytuje nas o najdrobniejsze szczegóły podróży, chce znać hotel, cel, ile mamy pieniędzy,  dokładnie przygląda się biletowi, każe sobie wszystko przetłumaczyć, a potem… oddaje mi paszport i życzy udanego pobytu w kraju. Udało się! Jesteśmy na Trynidadzie.

wtorek, 22 grudnia 2009

Najlepszego!


Jako, że nie mam jeszcze pojęcia gdzie przyjdzie mi spędzić Boże Narodzenie i nowy rok i czy będę miała dostęp do Internetu, już dziś chcę Was wszystkich wirtualnie (aczkolwiek baaaaardzo gorąco:)) świątecznie uściskać. Samych dobrych rzeczy w nowym roku, siły do spełniania tych najważniejszych i najpiękniejszych marzeń i wielu cudów każdego dnia –  w dobrych ludziach, małych pozytywnych sprawach, pięknie świata! No i przede wszystkim na święta rodzinnego ciepła, a na nowy rok niezapomnianej zabawy.

Jeszcze raz przeogromnie karaibsko, słonecznie, bananowo-kokosowo ściskam!

Jeden leniwy dzień na St Lucii


Doprawdy!, Piton potrafi zmasakrować. Zakwasy miałam dosłownie wszędzie – nogi, pośladki, ręce, brzuch! W dodatku przez trzy dni nie dawały o sobie zapomnieć przy każdym najmniejszym ruchu.  Niezbędna więc była rekonwalescencja czyli tak zwany chill-out (przez miejscowych uprawiany nagminnie i przy każdej okazji).  Leniwy dzień na Karaibach wygląda tak…



Niewiele po wschodzie słońca wygrzebuję się z hostelowej pościeli. Okno wygląda na ryneczek i widząc, że kolejne straganiki zapełniają się owocami czuję, że czas na śniadanko.  Z wielkiej paki wyładowanej kokosami sprzedawca wyciąga jednego i kilkoma wprawnymi ruchami maczetą ociosuje go tak, że powstaje mały otwór, przez który można wypić zawartość. Gdy kokos jest już pusty oddaję go z powrotem pod ostrze maczety. Z przepołowionego orzecha można teraz wyjeść glutowatą zawartość (jest to bowiem kokos we wcześniejszym stadium rozwoju, niż te co można kupić w Polsce – warstwa miąższu nie jest jeszcze tak gruba i twarda). Przepyszny początek dnia!
W pokoiku powstał już swojski bałagan – idealna atmosfera, do odpoczywania i nic-nie-robienia.  Przy szumie wentylatora przyjemnie rozganiającego upał spędzamy czas do pory obiadu.

Na posiłek  idziemy do zaprzyjaźnionego baru. W menu jest tu zawsze jedno danie i zmienia się w zależności od pory dnia – na śniadanie co innego, na lunch co innego, co innego na kolacje.  My załapujemy się na Fish broad czyli rybe z gotowanymi zielonymi bananami – to tradycyjne danie wywodzące się z St. Lucii. Zielone banany zwane tu Green figs nadają się do jedzenia dopiero po przygotowaniu i w smaku przypominaja nasze ziemniaki.  Jako że dzień leniwy należy się i deser. W piekarni sprawiamy sobie wiec przepyszne drożdżowe bułeczki z nadzieniem kokosowo cynamonowym. Siadamy na końcu molo i delektujemy się. Zarówno smakiem bułeczek jak i tym co widzimy.  Nad nami błękitne niebo z pojedynczymi białymi obłoczkami, po lewej wyrasta z wody zdobyty przez nas Piton, po prawej nad wąską plażą kiwają się palmy kokosowe, za nami kolorowe gwarne miasteczko, pod nami… pod nami cuda! Mimo, że pomost ma dobre 5 metrów wysokości, woda jest tak przejrzysta, że doskonale widać dno i kolorowe rybki przemykające co rusz. Kruszymy bułkę do wody i wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy pokaz kolorów i kształtów – żółte, fioletowe, w paski, prążki, duże, małe, płaskie i długie. Nie możemy wyjść z podziwu. A przecież to musi być nic w porównaniu   z tym, co czai się wśród raf koralowych tak przecież niewiele odległych od brzegu.
Potem znów powolne nic-nie-robienie: przebieranie zdjęć, nauka hiszpańskiego, Internet…
Dzień kończymy piwkiem Piton. Wpatrzeni w horyzont kolejny raz nie możemy nadziwić się pięknu karaibskich zachodów słońca.

ech te widzoczki...

 Pitony - znak rozpoznawczy St Lucii
 
Dzieci bawiące się na pomoście

sobota, 19 grudnia 2009

Pitony



Czyli o tym jak zdobyliśmy Pitona i jak na nim utknęliśmy.


Pitony to dwa wulkaniczne stożki wyrastające prosto z morza Karaibskiego tuż przy zachodnim brzegu wyspy. Mniejszy z nich (Petit Piton) ma wysokość 750m i jest bardziej stromy, a przez to znacznie trudniejszy do podejścia niż bliźniaczy, wyższy o 30m, Gros Piton. Jest również bardziej dziki. Jak się dowiedzieliśmy na wyższy z nich niezbędne jest wykupienie przewodnika i biletu wstępu (Pitony znajdują się bowiem na światowej liście dziedzictwa UNESCO). Na niższy podobno wchodzić nie wolno, szlak jest nieoznakowany, a przewodnicy samozwańcy wyłapują wszystkich ewentualnych chętnych i straszą licznymi odbiciami od ścieżki oraz trudnością podejścia oferując jednocześnie swoją pomoc.

Oczywiście my nie z tych co to będą płacić za to żeby wejść na jakąś górę. Odpędzamy więc kolejnych chętnych do prowadzenia, przepraszamy, tłumaczymy, że nie mamy pieniędzy i że jesteśmy doświadczonymi alpinistami. Udaje się. Po długim przekonywaniu i targowaniu jeden z przewodników pokazuje nam nawet początek ścieżki prowadzącej na szczyt (nie taki wcale łatwy do znalezienia). Idziemy więc. Ścieżka jest trudniejsza niż przypuszczaliśmy, ale na całe szczęście odbić od niej ciężko. Im wyżej wchodzimy tym jest bardziej kamienista i stroma. Mniej więcej po przejściu jednej czwartej drogi przy wspinaczce jest już niezbędne używanie rąk. Chwytamy się kamieni, pni drzew, pnączy i wystających korzeni. Ostatni odcinek wyposażony jest już w liny, bez których nie dałoby się wejść na szczyt. Jest kilka momentów naprawdę trudnych, gdzie trzeba zapierając się nogami i wciągając rękami na linie wdrapywać się na kilkumetrowe pionowe ściany. Problem mamy też z plecakami. Zabraliśmy bowiem większość naszego ekwipunku z zamiarem nocowania na szczycie. Plecaki po pierwsze ciągną w dół przy stromych podejściach, po drugie często nie mieszczą się lub klinują w wąskich szczelinach, przez które trzeba się przedostać. Po ok. czterech godzinach docieramy na szczyt. Widok jest niesamowity. Góry i doliny porośnięte gęstym lasem tropikalnym tworzą przepiękny krajobraz. W oddali możemy ujrzeć sąsiednie wyspy – Martynikę na północy i St. Vincent na na południu. Przed nami drugi potężny stożek – Grand Piton. O zachodzie słońca, gdy kolory rozpoczynają swoją grę z oceanem i chmurami robi się jeszcze piękniej. My podziwiamy, pstrykamy zdjęcia (Grzesiek razem ze swoim wypasionym aparatem jest wręcz w siódmym niebie) i „nacieszamy” się spokojem, który mamy i pięknem, które nas otacza. W końcu, na małym wypłaszczeniu na samiutkim szczycie rozbijamy namiot i idziemy spać.






W nocy budzi nas coś, czego w planach nie było – deszcz. Z niewielkimi przerwami pada do rana, a gdy przychodzi planowana pora wymarszu nasz szczyt tonie w chmurze, wszystko jest przeraźliwie mokre, a my nie wyobrażamy sobie nawet jak mielibyśmy zejść w trudniejszych miejscach. Utknęliśmy! Czekamy i czekamy, ale nic nie zapowiada poprawy pogody. Z drugiej strony zbyt długo czekać też nie możemy, bo kończy nam się jedzenie i woda. Ostatecznie podejmujemy decyzję, by korzystając z chwili przejaśnienia ruszyć w dół. Trzeba przyznać, że mamy niezłego stracha przed zejściem. Powoli, bardzo asekuracyjnie, często siadając lub zsuwając się na brzuchu udaje nam się w końcu zejść na dół. Jesteśmy wyczerpani, ubłoceni i zgodni co do tego, że momentami było się czego bać, ale jednocześnie również bardzo szczęśliwi – była to niewątpliwie jedna z ciekawszych gór na które przyszło mi się wspinać, a nieziemski widok ze szczytu wynagradza wszelkie trudy. W dodatku całkiem spora dawka adrenaliny, co robi swoje ;)

wtorek, 15 grudnia 2009

Jestem w raju!!!

Po malych przejsciach na lotnisku we Frankfurcie (malo brakowalo, a z powodu braku biletu powrotnego nigdzie bym nie poleciala) w koncu dotarlam na pierwsza z wysp - Saint Lucia. Jest absolutnie bajecznie.

Gdy  wczoraj wystawilam pierwszy raz glowe z namiotu wlasnie nad oceanem wschodzilo slonce, dlaeko od brzegu rafy koralowe spietrzaly fale, nad glowa kiwala sie palma kokosowa. To bylo dopiero preludium. Po wyspie poruszamy sie autostopem, najczesciej na pakach pick-upow, co daje nam okazje lepszego spogladania na otoczenie. Ciekawi sa juz sami kierowcy - najczesciej sa to murzyni w dredach do pasa kiwajacy glowami w rytm reggae, nierzadko palacy do tego skreta. A dookola? Dookola co chwila inne widoki. Jedno co je laczy to niesamowite nasycenie kolorow. Wyspe zaczelismy zwiedzac od wschodniego brzegu. Kolejno mijalismy gaje palm kokosowych, zatoczki z blekitna woda i dryfujacymi na niej lodziami rybackimi, rozlegle plantacje bananow, male wioski z kolorowymi domkami , gdzie mielismy okazje przyjrzec sie jak zyja ludzie, wjezdzajac w glab wyspy trafilismy do gestego  gorzystego lasu tropikalnego. Mielismy duzo szczescia bo na jednego ze stopow zabrala nas rodzinka, ktora przyjechala na wakacje z wyspuy Tobago i, podobnie jak my zwiedzala okolice. Razem z nimi wiechalismy gleboko w dzungle pod niesamowity wodospad (oczywiscie z obowiazkowa kapiela).


Pierwsza noc spedzilismy nad brzegiem oceanu pod palmami kokosowymi.


 Zatoczka. w ktorej spalismy widziana z gory.
 

Palmy kokosowe.



W miasteczku.



Rybacy wrocili z polowu.

Udany polow.



Zatoka Marigot, w ktorej podobno mieszkal doktor Dolittle.



Po prostu St. Lucia.
 

Grzesiek

Niniejszym przedstawiam Grzeska, z ktorym bede teraz podrozowac. Udalo nam sie zgadac jeszcze w Polsce, a ze jak sie okazalo mamy podobna wizje podrozowania, to postanowilismy polaczyc sily. Poki co bedziemy wiec jezdzic razem:)

sobota, 12 grudnia 2009

Pożegnania

Jak to dobrze mieć tyle dobrych ludzi wokół:) Dziękuję za imprezki i za drobiazgi na szczęście. Jesteście super kochani!!!!!!

Skoro już wspomniałam o drobiazgach na szczęście wypada przedstawić pewnego konia, który tak na prawdę jest osłem i będzie ze mną podróżował. Oto Koń Osioł: (jeszcze na tle swojskim polskim)


Ps. W imię solidarności podróżujących koni Koń Osioł pozdrawia konia Rockera:)

piątek, 11 grudnia 2009

Masakra przedwyjazdowa

Wydawałoby się, że wystarczy kupić bilet na samolot, wrzucić do plecaka kilka najpotrzebniejszych rzeczy, wyściskać bliskich i najbliższych, uzbroić się w odpowiednią dawkę odwagi i optymizmu i można ruszać. Niestety tak pięknie nie jest - od dwóch tygodni brutalnie i na własnej skórze doświadczam tysiąca małych rzeczy które trzeba zrobić zanim się wyjedzie: papierkowe sprawy na uczelni, pity, doktorat (żeby mieć gdzie i po co wracać), szczepionki, zakupy, szycie, pranie i naprawianie sprzętu, bieganie po aptekach w poszukiwaniu najpierw najtańszego Malarone ( tabletki na malarię o masakrycznej cenie za opakowanie 160zł, które starcza na 12 dni ochrony), później skutecznego repelentu na komary (ech trzeba było widzieć minę pań aptekarek - chyba nie często spotykają się z kimś, kto u progu zimy chce walczyć z komarami;P) w końcu przesiadywanie nad przewodnikami w Empiku i zbieranie informacji na temat miejsc, do których się jedzie. I jak tu jeszcze znaleźć czas na najważniejsze czyli  'nacieszanie' się ostatnimi chwilami z najbliższymi?

Tak właśnie doświadcza się MASAKRY (konkretnie JA doświadczam!). Kiedy czuje się że z dnia na dzień do wyjazdu coraz mniej czasu, a zostało jeszcze tyyyyyyyyle do załatwienia. Biegam więc, pakuję, szyję, piorę, załatwiam...

Pocieszenie jest takie, że te nerwy i chaos odbiję sobie już nie długo leżeniem pod palmami na karaibskiej plaży... Byle do soboty!:)

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Rusza blog :)

Oto powstał blog i pierwszy jego post:) Póki co jeszcze z szarego i zimnego Gdańska. Następne ( już za tydzień:D ) będą z miejsc przypadkowych gdzieś na Karaibach, w dżungli, Andach...