Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



środa, 31 marca 2010

Cajamarca ostatniego Inka

Jestesmy w jednym z najbardziej symbolicznych miejsc w historii Peru, tam, gdzie w 1532 rozegraly sie wydarzenia, ktore kompletnie zmienily wyglad tej czesci swiata. Wtedy bowiem spotkal sie w Cajamarce Hiszpan z Inkiem, a spotkanie to skonczylo sie dla tego drugiego tragicznie. Konkwistadorzy ze Starego Swiata schwytali, uwiezili, a po kilku miesiacach stracili ostatniego wladce Atahualpe, a smierc ta dala poczatek koncowi wielkiego imperium. Tym samym narodzinom panowania w Peru kultury hiszpanskiej.

Ta historia unosi sie jeszcze w labiryncie Cajamarskich  uliczek. Atosfera tu panujaca jest niesamowita. Wsrod kolonialnych przepieknych kosciolow kryja sie jeszcze slady inkaskie i przedinkaskie siegajace trzech tysiecy lat wstecz. W powietrzu wisi oblepiajaca przechodnia lepka atmosfera spokojnej swojskosci. Przytulne zaulki, skwerki, fontanny. Kolorowe i gwarne targi. Zielone stoki gor.

Wieczorem przyjemnie usiasc na jednym ze skwerkow i popijajac chilijskie wino zasluchac w dzwieki gitary. W dzien pospacerowac uliczami, potargowac sie o lokalne wyroby, zrobic wycieczke za miasto czy  poprzesiadywac nad kawa w przytulnych kawiarniach. Te kilka dni, w ciagu ktorych intensywnie wchlaniamy atosfere tego miasta daje mi energie na dalsze podrozowanie, a dziewczyny napelnia "latynoameryanskoscia", ktora zawioza ze soba do Europy. Tu bowiem konczy sie nasze wspolne podrozowanie. Po serii serdecznych usciskow Karolina i Marika wiadaja w autobus wiozacy do Limy skad jutro odleca w strone Hiszpani.

Znowu zostaje sama w wielkim latynoskim swiecie. Smutno.





niedziela, 28 marca 2010

Dwa miasta pustynnej costy

Pierwsze miasto do ktorego trafaimy w Peru to Piura. Tu mamy okazje zmienic troche zdanie, ktore wyrobilysmy sobie o nowym kraju. Ulice przyjemnie zaskakuja czystoscia i nowoczesnoscia. Na najwiekszej z nich roi sie od bankow, przestronnych kawiarni i duzych, dobrze wyposarzonych, markowych sklepow z odzieza. Moje trzy koszulki, ktore ze soba z Europy przywiozlam, swoje juz w tej podrozy przezyly i nie prezentuja sie najlepiej, co daje nam doskonaly pretekst zeby zrobic sobie tak zwane "male babskie szalenstwo zakupowe". Okazuje sie, ze ceny ubran sa tu porownywalne lub nizsze niz w Polsce, a wybor naprawde duzy dzieki czemu nasze szalenstwo konczy sie tak jak zazwyczaj koncza sie male babskie szalenstwa zakupowe. Nie na jednym ciuszku, a na ciuszkow calym zestawie. I dla mnie  i dla dziewczyn.  Od kilku miesiecy pierwszy raz poczulam sie jakby troche bardziej domowo-europejsko-cywilizowanie. Zeby nie bylo! Kocham Latynoameryke za jej prawdziwosc, kolorowosc i targowa roznorodnosc, ale milo czasem od tego odetchnac takim wlasnie wieczorkiem jak ten.

Kolacja w knajpce i znowy mile zaskoczenie jesli chodzi o ceny. Za zupe i drugie placimy tylko 3 zl. a najadamy sie smacznie i do syta. Na koniec wizyta w supermarkecie. Wybor jak u nas, produkty krajowe i importowane, a ceny dwa, trzy razy nizsze niz w Polsce.  Po Ekwadorze, w ktorym  w skelpach nie bylo za wiele, naprawde szeroko otwieramy oczy ze zdziwienia i biegamy miedzy polkami pokazujac sobie to czy tamto. A na dopelnienie ow praktycznego, finansowego wrazenia nocleg w pierwszym napotkanym hosteliku za 10 zl od osoby. 

Piura dala troche odetchnac i przekonala, ze od strony widzenia portfela Peru bedzie bardzo bardzo pozytywne.

Drugie miasto to Chiclayo. Przyjechalysmy tu ze wzgledu na targ roslin magicznych. Wyobrazalysmy sobie szeregi straganow obwieszone najprzerozniejszymi suszonymi ziolami i krzatajace sie wokol nich przygarbione staruszki. Troche sympatyczne, troche tajemnicze. Nic z tych rzeczy. Na targu jest brudno, smierdzaco, handluje sie glownie chinska tandeta, a jedyne staruszki, ktore spotkalysmy wytykaja nas palcami i mowia "Mira! Gringa!" ( Patrz! Bialaska!) do swoich wnukow, czy kumoszek z sasiedniego straganu. Tak jak Piura byla przyjemna, tak Chiclayo jest nieprzyjemne. Na `odstres` serwujemy sobie lokalna pysznosc. Najbardziej tradycyjne i ukochane przez Peruwianczykow danie - cebiche. Sa to kawalki surowej ryby lub owocow morza z dodatkiem duzej ilosci cebuli, limonki i pietruszki. Do tego obowiazkowo kukurydza i gotowana yuca. Wyglada ow cudo tak:


Noc dopada nas, gdy probujemy wydostac sie na wylotowke.  Plan byl taki, zeby dotrzec za miasto i rozbic sie z namiocikiem w jakis krzakach. Plan diabli wzieli z momentem gdy motoriksiarz majacy wywiezc nas na odludzie zostawia nas w jedynym jasnym miejscu w okolicy, ktorym jest stacja benzynowa i mowi, ze dalej nie pojedzie, bo dalej niebezpiecznie. Wszelkie prosby-grozby nic nie daja. Zbyt niebezpiecznie. Zdanie to zgodnie potwierdzaja wszyscy zapytani ludzie i stanowczo odradzaja wytykanie nosa poza stacje. Dookola podobno slamsy w ktorych kwitnie slawna latynoamerykanska przestepczosc. Nie powiem - stracha nam narobili niemalego. Motoriksiarz dawno odjechal, a my nie za bardzo wiemy co ze soba zrobic. Jak to jednak zawsze bywa w sytuacjach bez wyjscia, wyjscie szybko sie znajduje: po obietnicach ze strony obslugi stacji, ze beda nas strzec jak oka w glowie, rozbijami namiociki na przystacyjnym parkingu. Znow sympatyczny europejski akcent. Tyle nocy sie przeciez przespalo na przyautostradowych stacjach w Niemczech, Wloszech, Hiszpani... :)

sobota, 27 marca 2010

A w Peru szaro buro sucho

Razem z przekroczeniem granicy zmienia się świat. Niespodziewanie, bardzo drastycznie i na dużo gorsze. Jak ręką odjął znikają z pejzażu zielone trawiaste pagórki, małe zagajniki, palmy, rozlegle plantacje platanów czy ryżu. W Peru nie ma nic. Jedyne co widzimy z okien autobusu to piaszczysto-pylaste pustynne równiny. Wszystko jest wyschnięte do cna, nie ma ani kapki zieleni, a jedyne rośliny, które się czasem zdarza, to szare kikuty byłych krzaczków. Do tego ten latynoski zwyczaj nie używania smietników jest tu jeszcze bardziej widoczny. Wzdłuż drogi, rozdmuchiwane przez wiatr walają się tooooony śmieci. Może to to wpływ ciężkiej, nieprzespanej nocy? Może faktycznie jest tak strasznie? Nie wiem.  Póki co jednak odbiór Peru jest co najmniej negatywny.

A! I jeszcze jest gorąco. Powiedziałam, ze nie ma nic. To pomyłka. Jest. Jest przerazliwie, ekstremalnie goraco. Ok 45 w cieniu jeżeli byłby cień. Ale że nie ma drzew, nie ma nic, to nie ma i cienia.  Jest wiec jeszcze cieplej. W blaszanym autobusie, ktorym sie toczymy tak cieplo, ze nie do wytrzymania.

W koncu jednak wysiadamy z ow autobusu-piekarnika. W przygranicznym miasteczku Tumbes. Juz juz mamy odetchnac z ulga, kiedy sie okazuje, ze tu jest jeszcze gorzej. Na miejscu nicosci wyrosly domy. Ale nie zwykle domy. Jakies szare, jakby niedokonczone kloce z wystajacymi ze wszystkich stron pretami zbrojeniowymi. Pozostal pyl, nieziemski upal, a do tego wszystkigo dolaczyly jeszcze zgraje naganiaczy. Obskakuja, krzycza, probuja cos wcisnac lub wciagnac do swojego autobusu czy taksowki. Uciekamy. Ale trudno stad uciec. Trudno isc w takim goracu, trudno sie opedzic od naganiaczy, trudno cos zlapac na stopa, bo na twarzy kazdego zatrzymanego kierowcy widnieje chytry usmieszek cwaniaczka co mysli jak tu na nas zarobic.

W koncu jednak, cierpliwosc nasza w tej ciezkiej probie zostaje wynagrodzona. Dobrzy ludzie sa i w peru. Jeden z nich w koncu zgarnia nas z drogi. Prujemy dobrym sportowym samochodem z klimatyzacja i przyjemna muzyczka, a za kierownica siedzi nie kto inny jak ubiegloroczny mistrz swiata w surfingu.

czwartek, 25 marca 2010

Cwierczwiecze na goracej coscie

Ekwador, tak jak wiekszosc krajow Andyjskich dzieli sie wyraznie na trzy czesci: coste, sierre i selve (czyli wybrzerze, gory i dzungle), ktore roznia sie od siebie klimatem, roslinnoscia, kultura, nawet porami roku (gdy np na coscie jest wiosna, w gorach panuje jesien). My mamy juz za soba przygode w soczyscie zielonej, goracej i obfitej we wszelkiego rodzaju zyjatka dzungli. Mamy rowniez na swym kacie chlodne i surowe, usiane wulkanami ekwadorskie gory. Czas na coste!

Pierwsza ciekawa rzecza, ktora nas spotyka, to sam dojazd na wybrzeze. Standardowo lapiemy stopa. Ze w trojke z bagarzami jest dosc ciezko sie gdziekolwiek wepchnac, nie wybrzydzamy. Zatrzymuje sie mala ciezarowka, ktora jedzie w nasza strone, wiec bez zastanowienia wskakujemy na pake. Mamy o tyle szczescie, ze pruje ona bezposrednio na wybrzeze. Juz mowie gdzie mamy nieszczescie... Na poczatku jada z nami jakies deski, siatka ryb i platany. Rybi "sok" dawno wyciekl z siatki, w ktorej ryby sa trzymane i przy zakretach przelewa sie to tu to tam. Cale szczescie ryby nie jada daleko. Sok zostaje, ale to pol biedy, bo i tak, gdzie mial wsiaknac, to juz wsiakl. Nie cieszymy sie jednak dlugo -  po chwili przystanek, zaladunek i dalej musimy jechac na workach z trocinami. Potem dochodzi jeszcze wor pomaranczy, ser (tez cieknacy).  Worki z trocinami gdzies po drodze zostawiamy i znowu jedziemu na dechach... Slowem na czym i z czym sie dalo jechac na tym i z tym jechalysmy. W zaleznosci od towaru pozycje byly rozne, zadna z nich wygodna. A na wybrzeze nie bylo blisko, drogi ekwadorskie wcale nie sa rowne, pogoda idealna tez nie byla - to wialo to padalo, to mocno grzalo sloncem.  Gdy wieczorem wysiadamy w docelowej wiosce rybackiej Crucita jestemy niezle zakurzone, smierdzace, poobijane i powyginane we wszystkie mozliwe strony. Ale szczesliwe. Bo oto jestesmy na Ekwadorskiej Coscie!:)

Jaka jest? Fajnie zielona, usiana plantacjami platanowymi i wszelkimi innymi i bardzo bardzo, BARDZO goraca (ekstremalnie goraca!!!!!!). W malych rybackich wioseczkach roi sie od kutrow, lodek, mew, pelikanow i przyjemnych knajpek z przepysznym morskim jedzonkiem (np krewetki w kokosie mniam!). Z plaza juz troche gorzej. Spodziewalysmy sie jej pieknej palmiastej o zlocistym piasku, blekitnej wody... Nie jest zle, ale karaiby to to nie sa. Plaza na tyle waska, ze strach sie rozbic, zeby w nocy fala nie podmyla, a palm po prostu nie ma.
Nastepnego dnia, z okazji moich cwierczwiecznych urodzinek postanawiamy znalezc cos lepszego. Jedziemy (na pakach w tym uuuuuupppppiiiiiooornym goracu) do miejscowosci Canoa. Juz bardziej turystycznej (glownie z powodu dobrych warunkow do surfingu) i mniej rybackiej. Plaza rowniez jest fajniejsza. Co prawda nadal nie ma upragnionych palm, ale za to jest naprawde wielka i mozna spokojnie zaszyc sie gdzies z namiocikiem nie martwiac ani o ludzi ani o fale. Tu zaczyna sie prawdziwe wielkie byczenie sie polaczone z czestymi wizytami w oceanie troche, lecz nie wiele, chlodniejszym od powietrza oraz knajpkach z owocami morza, w ktorych probujemy krewetek, ryb i innych osmiornic w coraz to nowszych formach.

A wieczorkiem wielkie swietowanie. W namiocie przystrojonym przez dziewczyny balonami popijamy ekwadorskiego samogona (tym razem z trzciny cukrowej, 1$ za pol litra, rowniez spod lady;) ) i zajadamy torta turystycznie, czyli dziabiac go lyzkami we trzy. Bez bawienia sie w jakies zbedne talerzyki!


Uch! Staro tak jakos...

wtorek, 23 marca 2010

Najpiekniejszy zbiornik wodny!

Plan na dzis to jezioro Quilotoa wypelniajace krater wygaslego wulkanu. Podobno przepieknie. Zobaczymy.

Anke podwozi nas do miejsca w ktorym pracuje. Szkoly polozonej wysoko w gorach. Opowiada nam, ze region, w ktorym sie znajdujemy (Zachodnie Cotopaxi) jest najbiedniejszym regionem w Ekwadorze. Przyczyna tego jest przede wszystkim surowy gorski klimat, ktory sprawia, ze do uprawy nadaja sie tylko ziemniaki i cebula. Nie wiele wiecej. 
Poki co, nie spotykamy jednak wielu ludzi i biedy, o ktorej Anke wspomniala tak wyraznie nie widac. Gdy wysiadamy przed szkola, na pustej drodze, dokola mamy przepiekne krajobrazy dolin i opadajacych w nie lagodnie stokow gor pokrytych poletkami upraw. Ogromne, ogromne przestrzenie. Na co zielenszych skrawkach pasa sie lamy, owce i alpaki. Postanawiamy nie lapac jeszcze stopa tylko powedrowac przed siebie droga i nacieszyc sie tym co mamy dookola. 
Gdy chodzenie sie nudzi, a na karcie pamieci sa juz zdjecia lam we wszystkich mozliwych ksztaltach, kolorach i pozycjach, lapiemy stopa i dojezdzamy nim do miasteczka Zumbahua. Tu od glownej drogi odbija mniejsza, prowadzaca do jeziorka.  W miasteczku biede juz widac. Widac ja na ulicy, na straganach, w twarzach ludzi. Kupiony w restauracyjce, gdzie stoluja sie lokalni, obiad kosztuje nie mniej niz gdzie indziej, ale zupa to w zasadzie goraca woda zabielona drobna kasza, a na drugie raz sie trafi na ryz z ziemniakami, raz na frytki z jajkiem. Miesa nie ma. Dzieci maja tu twarze doroslych, postarzale ciezkim klimatem. Na policzkach przekrwione rumience, jakby odmrozenia. Ich rodzice mowia, ze to od slonca i zimna. Niestety nie ma tu tego, co zauwazylam dotychczas w inych krajach, gdzie bieda niosla ze soba serdecznosc i pomocnosc. Tak bylo w Guzji czy w Maroko. Tu  jest inaczej. Tu gringo znaczy portfel, znaczy bogaty Amerykanin, ktorego mozna oszukac czy na cos naciagnac. Nie czujemy sie tu dobrze, czujemy sie obce, czujemy na plecach niemily wzrok bez sladow usmiechu. Uciekamy stad czym predzej.

Juz sie nie mozemy doczekac, juz sie cieszymy na chwile, kiedy ujrzymy ow przepiekne jezioro, o ktorym tyle slyszalysmy. Dojezdzamy do Miejscowosci Quilotoa... i niespodzianka - wszystko zasnute jest gesta szarobura mgla. Nie widac absolutnie nic. Nawet nie wiadomo gdzie jeziorko umiejscowic nie mowiac juz o jakichkolwiek zachwytach nad widokami. Jest przerazliwie zimno i co chwila siapi drobnym deszczem wiec wchodzimy do jakiegos hostelu z restauracyjka, zamawiamy kawe... i tak juz zostajemy. Ubrane we wszystkie cieple rzeczy, ktore mamy, trzesac sie z zimna przeczekujemy ta obrzydliwa pogode az do wieczora. Wieczorem namioty i spac. Z nadzieja ze rano bedzie piekne czyste niebo.

Pierwsza wynurzam sie z namiotu i w poszukiwaniu zakatka na "ubikacje" ide ze 20 metrow od namiotu za najblizszy wzgorek. I staje jak wryta! Za wzgorkiem wysoka skarpa spada w dol,  a u jej podnoza najpiekniejszy zbiornik wodny jaki kiedykolwiek widzialam. Ogromne zielono blekitne jezioro otoczone skalistymi gorami, ktore wraz z blekitnym niebem odbijaja sie w tafli. Majac przed soba takie widoki jemy sniadanko, a potem wyruszaamy na pieciogodzinny trekking dookola. Zmeczyc sie troche (co lubimy ogromnie) i popodziwiac ow cud ze wszystkich mozliwych stron.

poniedziałek, 22 marca 2010

Pujili nijakie i dobrzy ludzie

Spotykamy sie w miasteczku Pujili. Marika z torba pelna kolorowych drobiazgow z Otavalo i my, Karolina i ja, z glowami pelnymi gorskiego spokoju. Wspolnie wyruszamy na rekonesans nowego miejsca , w ktorym przyszlo nam sie znalezc. Na niewielkim targu zaopatrujemy sie w siate owocow oraz jemy obiadek ze stoiska-kuchni. Probuje tez, jak zawsze, porobic kolorowe jarmarczne fotki, ale mimo dyskrecji i duzego zoomu przyuwaza mnie jakas handlarka. I jak nie rzuci lulu! (owoc taki). Wobec takich poczynan, zeby przypadkiem jakims ananasem czy arbuzem nie oberwac, musze skapitulowac.  Tym razem fotek nie bedzie. Nic tu wiec po nas - zbieramy manatki i idziemy na "miasto". Miasto w cudzyslowiu, bo jak sie szybko okazuje nic w nim nie ma - ani kawy ani hostelu. Ale wszystko po kolei...

Mamy ostatnimi czasy wspolny nalog. KAWA i CIACHO! Jako deser poobiadkowy, na poprawe humoru, na rozbudzenie, w ramach schronienia przed deszczem w kawiarni, albo po prostu - bo mamy ochote. Slowem kawa i ciacho sa dobre na wszystko i dzien bez powyzszego zestawu jakis biedniejszy sie wydaje.

Po wizycie na targu nadszedl wlasnie OW czas, OW chec. Snujemy sie wiec leniwie po nijakich uliczkach i wypatrujemy jakiejs kawiarni lub ciastkarni. Po obejsciu dwukrotnie glownego placu i zajrzeniu we wszystkie zakatki gdzie hipotetycznie kawe moznaby dostac, jedyne co udalo nam sie ustalic, to ze nie mozna jej tu dostac NIGDZIE. Co ciekawe, gdy w pewnej piekarni pytamy czy mozna tu wypic kawe, nienajrezolutniej wygladajacy sprzedawca pyta: "A macie kawe?"
Dziwny ten latynoski swiat...
Chodzimy jeszcze troche, ale ciagle nic. Na czym stanelo? Wizyta w spozywczym (po kawe rozpuszczalna), wizyta w ciastkarni (po ciastka) i oto wreszcie siedzimy nad naszym ulubionym zestawem. Nie gdzie indziej tylko w piekarni. Tej ze sprzedawca niezbyt rezolutnym.
 dziewuchy nad kawusia:)

Napojone, nasycone wracamy do snucia sie. Tym razem w poszukiwaniu hostelu. Cala zabawa, ktora przezylysmy poszukujac kawiarni zdaje sie dziac od nowa - wszyscy zapytani o hostel albo mowia, ze nie wiedza gdzie jest, albo robia wielkie oczy jakby pierwszy raz slyszeli o czyms takim. Jestesmy wlasnie na etapie zastanawiania sie co w takim razie, przy nieobecnosci hostelu, ze soba poczac, kiedy nagle wyrasta przed nami pewna gringa (czyli kobieta biala). Mowi jednak plynnie po hiszpansku:
- Skad jestescie? Macie gdzie spac? Szukacie pewnie hostelu. Tu nie ma hostelu. Chcecie spac u nas? Mamy z mezem domek pod miastem. O tam, widzicie, stoi srebrny samochod. Poczekajcie przy nim. Ja za 5 min wracam i jedziemy. 
Po chwili byla z powrotem. Jak powiedziala: jedziemy. Mialysmy te 5 minut na otrzasniecie sie ze zdziwienia, wiec zaczynamy pytac. Jak, skad, dlaczego? 
Anke i jej maz Michael sa z Niemiec. Kilka lat temu przyjechali na wolontariat, pomieszkali rok pomagajac lokalnej biednej spolecznosci i zakochali sie w latynoamerykanskim kolorowym niepoukladaniu (eh! jak tu sie nie zakochac?). Wrocili, chwile pobyli w Europie, ale szybko zatesknili. Mieli szczescie, bo udalo im sie wziac udzial w Niemieckim  projekcie majacym na celu pomoc najbiedniejszym regionom Ekwadoru. Tym sposobem jeszcze raz mogli zostawic niemiecki ordung i zamieszkac tu. Juz wynagradzani.  

Dojezdzamy do malego domku. Pierwszy szok po opuszczeniu samochodu? Przed domem stoi... LAMA :) Po lamiemu sie usmiecha.Wchodzimy.
- Tu jest wasz pokoj, tu lazienka, z ciepla woda jest troche problemu, ale jak sie poczeka to jest... A tu, ciiiiii..., spia nasze dzieci. Trojka. Z dwojka przyjechalismy z niemiec, trzecie urodzilo sie juz w Ekwadorze. Na dole jest kuchnia, herbata, kawa... czujcie sie jak u siebie w domu.
Rozgladamy sie po kolejnych pomieszczeniach. Nie problem tu czuc sie jak we wlasnym domu - zgodnie stwierdzamy, ze tak kiedys chcialybysmy miec w naszych domach. Bardzo podoba nam sie surowosc z jaka jest urzadzony i pewnego rodzaju przyjazny nielad. W wielkich glinianych kubkach robimy sobie herbate i  na drewnianej lawie przy duzym stole zasiadamy na wieczorne pogaduchy z gospodarzami. Bije z nich tyle dobra i pozytywnosci. Opowiadaja, ze sami zwykli podrozowac z plecakami. Kiedys nawet w Polsce byli, pod Szczecinem utkneli i musieli w krzakach przy torach namiot rozbijac. Teraz ciezej, bo dzieciaki... "Ale oprzeciez lame mamy" - smieja sie. 
Potem w naszej nowej przytulnej sypialni, hustajac sie w hamaku i wylegujac na wygodnym lozku toczymy babskie powazne (i mniej powazne) rozmowy.

niedziela, 21 marca 2010

Trekking wsrod wulkanow

Marika mowi, ze na chodzenie to ona sie nie pisze i jedzie do Otavalo podziwiac kolory. My z Karolina za to jak najbardziej i jak najchetniej sie w jakies gorki wybierzemy. W koncu co ekwadorskie wulkany to ekwadorskie wulkany!

Jedziemy do rezerwatu Illinizas w rejonie slawnego wulkanu gorujacego nad Ekwadorem: Cotopaxi. W chatce straznika zostawiamy zbedne ciezkie rzeczy i ruszamy na szlak. To pada to mzy, to gubimy sciezke, to przedzieramy sie przez krzaczory lub brodzimy w blocku probujac przedostac sie na drugi brzeg rzeki. Mogloby sie zdawac, ze kiepsko i nie wesolo. Nic z tych rzeczy, wrecz przeciwnie. Nic nie zastapi tych przestrzeni, gotowania na ognisku, widoku chmur szarpiacych szczyty czy zakopywania sie w spiwokru jak tylko najscislej sie da zeby jakos przetrwac mrozna noc...

Bardzo przyjemne dwa dni brodzenia wsrod traw polonin:)


czwartek, 18 marca 2010

Targ w Saquisili

Znowu wsrod targowego gwaru. Mimo, ze targ w Saquasili jest mniejszy i nie tak kolorowy jak w Otavalo, i tu przyjemnie zanurzyc sie w tlumie sprzedajacych i kupujacych. Zmarszczone staroscia kobiety dzwigajace w kolorowych chustach przerozne dobra (od szczypiorku po wlasne dzieci), glosy nawolujace z kazdej strony zeby kupic to, kupic tamto, dziwaczne owoce, stosy uzywanych ubran, dymiace stoiska z przepysznym lokalnym jedzeniem (najlepsza smazona rybka mojego zycia!). Bardzo lokalnie i bardzo prawdziwie.


środa, 17 marca 2010

Rowerowe Baños

Tukac sie na pakach, ciezarowkami i przeroznymi innymi samochodami zlapanymi na stopa wracamy w gory gdzie chlodniej. W miasteczku Baños (tym samym turystycznym Baños, ktore odwiedzilysmy wczesniej z Karolina) wypozyczamy rowery, przytraczamy na wszelkie mozliwe sposoby niezbedne rzeczy do biwakowania - ogniskowy kociolek, namiot, karimaty - i ruszamy na dwudniowa wycieczke w dol doliny. Przyjemny chlodny wiatr, duza predkosc, piekne widoki, wolnosc. Dawno juz nie jezdzilam na rowerze. Niemalze zapomnialam jak to cudownie.

Drugiego dnia wracamy do miasteczka przemoczone i przemarzniete. Wszystko za sprawa ulewnego deszczu, ktory to skrocil nasza wycieczke lapiac nas w drodze. Nie ma jednak tego zlego. W zamian byla kawusia z pysznym ciachem w lokalnej kawiarence, a wieczorem na rozgrzewke postanowienie aby skosztowac lokalnych trunkow. Zeby dowiedziec sie co jest najbardziej typowe najlepiej popytac na ulicy. Pytamy wiec.
- Przepraszamy. Jaki jest typowy alkohol w tych stronach? Co sie tu pije?
- Caldo de gallina (w wolnym tlumaczeniu: potrawka z kurczaka)
Hmmmm.... chyba nas nie zrozumieli. Chcemy picie nie jedzenie.
- Caldo de gallina to typowa potrawa. My pytamy o typowy trunek. Jaki jest lokalny alkohol?
- Caldo de gallina (wciaz potrawka z kurczaka)
Troche skonfundowane postanawiamy spytac kogo innego, ale wszyscy twierdza uparcie, ze potrawka z kurczaka. Pokazuja w dodatku gdzie ow danie mozna dostac. Poddajemy sie.

Jak sie okazuje trzeba zajsc do malego sklepiku i konspiracyjnym szeptem poprosic o potrawke z kurczaka. Pani spod lady wyciaga butelke po cocacoli lub rumie i w plastikowych kieliszkach daje posmakowac lokalnego samogonu: POTRAWKI Z KURCZAKA. Caldo de gallina ma z 50 procent i mocno ziolowy smak. Do chipsow platanowych, dobrego humoru i niezliczonej ilosci przedziwnych toastow pasuje wysmienicie;)

niedziela, 14 marca 2010

Tukan, niebieskie jajko i szamanskie wizje

Srodek nocy. Wysiadamy z pickupa na koncu piaszczystej drogi. My: trzy chicas polacas i straznicy-przewodnicy Vicente i Florencio. Wkrotce samochod znika w mroku i zostajemy sami. Przez ta ciemnosc, i oddalenie od wszelkich oznak cywilizacji doswiadczenie dzungli jest niesamowicie silne. Dzwieki zwierzat na tle zupelnej ciszy, miliony gwiazd w zupelnej czerni... Znowu Amazonia! Znowu magia!

Gdy w dzungli konczy sie droga na jej miejsce pojawia sie zazwyczaj  rzeka. My nie plyniemy daleko. W chybotliwym czulnie przedostajemy sie tylko na drugi brzeg.  Tu blotnista sciezka prowadzi w gore, a potem zakosami to tu to tam przeradzajac w koncu w wieksza droge. Idac mijamy z poczatku pojedyncze chatki indianskie. To osada plemienia Cofan. Potem zakrecamy z drogi w las i po chwili w nim bladzenia docieramy do chatki we wiosce najwazniejszej - chatki szamana.

Jest bardzo pozno i indianski kaplan juz odpoczywa w hamaku. Mimo naglego najscia wita sie jednak z nami serdecznie. Okazuje sie, ze jest przyjacielem Vicenta i Florencja wiec i my jestesmy jego przyjaciolmi.  Zaprasza nas do siebie w goscine. 

Jak wyglada szaman wyrwany ze snu? W domowym stroju (jakas taka niby-sukienka) calkiem ludzko i nie wiele wskazuje na jego zwiazki z duchami. Mimo wszystko czujemy jednak wobec niego pewien respekt. Nie mowiac juz o ciekawosci, zaskoczeniu i radosci, ze mozemy sie tu znalezc.

Budza nas wstrzasy podlogi i tupot. Cala zgraja bosych i umorusanych indianskich dzieci bawi sie wokol  namiotow ciekawsko nam przygladajac. Z trudem udaje nam sie odlepic od karimat (w takim goracu bardzo latwo sie przylepic!) i wyczolgac z moskitier. Juz czeka na nas sniadanie. Lyzka, siedzac na podlodze zajadamy po misce ryzu z platanem i gotowana ryba. 

Gdy dzien wstaje na dobre czas wyruszyc w las. Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy, zarzucamy tobolki na plecy i obieramy kurs w gestwine. Prowadza nas chlopaki oraz syn szamana Abel, ktory mimo swych 12 lat okazuje sie znac dzungle duzo lepiej niz parkowi straznicy. Gdy gubimy sciezke, wskazuje nam droge, w kilka sekund wspina sie na drzewo i po chwili wraca z nareczem owocow, co chwile pokazuje nam cos ciekawego, tlumaczy co to, skad sie wzielo. Kolorowe kwiaty, dziwne rosliny, wielka mrowke kongo, ktorej ugryzienie boli  jak ukaszenie skorpiona, pozostalosci po pancerniku, ktorego pozarl tigrillo (taki tygrys miniaturowy), jakies zwierzatko przebiegajace w oddali, kolorowego motyla. Schyla sie i sposrod suchych lisci wyciaga  przepiekna blekitna skorupke jajka. Z tego jajka co dopiero wyklul sie jakis egzotyczny ptak. Cuda! Wedrujemy tak, skaczemy przez zwalone pnie, przedzieramy przez krzaki,  a wokol nas wszytko sie niesamowicie gestwi, placze i zieleni.Czujemy sie male. Miniaturowe wobec przyrody, ktora przybiera tutaj niespotykane rozmiary.
owoce, ktore daje dzungla
Gdy wracamy szaman krzata sie przy ognisku. W wielkim kotle miesza bulgoczacy pomaranczowo-brunatny  napar. To yage czyli indianskie wino duszy. Rytualny magiczny napoj spozywany przez szamanow w celach leczniczych. By leczyc cialo i dusze, dotrzec do sedna, wysluchac duchy dyktujace gdzie w nas, w naszym zyciu siedzi zlo i jak sie go pozbyc. Indianie wierza, ze yage uzdrawia i daje madrosc.

Wywar gotuje sie caly dzien. Z godziny na godzine napoj gestnieje i w koncu z poczatkowych pieciu litrow zostaja tylko trzy male kubeczki. Po jednym dla kazdej z nas.

Zapada zmrok, dogasa ognisko, siedzimy w kregu. Zaczyna sie rytulal. Szaman nuci monotonna melodie i potrzasa zwiazanymi w peki suchymi liscmi, ktorych szelest wraz z piesnia zaklina napoj. W czarce z lupiny jakiegos tropikalnego orzecha dostajemy kazda swoja porcje. Najpierw gorzki, bardzo nieprzyjemny smak, potem powoli zmienia sie swiat. Rzeczywistosc zostaje, jest doswiadczalna i osiagalna. Pojawiaja sie jednak  na jej tle cos nowego. Dzwieki, kolory i ksztalty spoza niej. Wszystko staje sie intensywniejsze. Mysli biegna szybciej, uciekaja. Cos jakby tuz przed zasnieciem, kiedy to puszcza sie wodze wyobrazni i gdy czlowiek na takim mysleniu sie przylapie, nie potrafi sobie przypomniec mysli poprzedniej. Ksztalty drzew, ogniki w ognisku zaczynaja przybierac rozne formy. Czasem dobre czasem zle. Ja jednak mam kontrole. Wszystko co zle moge przeksztalcic w dobre, zmieniac, modelowac. Caly czas czujac co jest moim swiatem, a co szamanska wizja oceniam cala ta nierzeczywistosc. Intensywniejszymi niz zwykle myslami stwierdzam "phi, ja bez jage tez takie rzeczy potrafie, takie same i jeszcze wieksze i piekniejsze tez".
 
Mysle rzeczy zwykle, te co mysle zawsze. Zapadam sie w refleksje takie, ktore dopadaja mnie w tym moim podrozowaniu czesto. A przez to, ze mysli biegna szybciej moge przemyslec wiecej. Splatam fakty, wyciagalam wnioski. Caly szereg wnioskow. Dwa najwazniejsze? Pierwszy jest taki, ze ten udawany nierealny swiat wcale nie jest lepszy od mojego, prawdziwego. Drugi taki, ze jestem silna - moge panowac nad swoim swiatem, nad soba, przezwyciezac siebie i kontrolowac. I nie chodzi tylko o jakies szamanskie wizje. Chodzi o slabosci codzienne. Jestem silna jestem wojownikiem, moge zmieniac swiat i siebie mowi yage.

Wstalam rano, spojrzalam na lezace kolo mnie dziewczyny. To co one przezyly i gdzie zaprowadzil je indianski napar bylo zupelnie inne. Inne przynioslo wnioski i moraly. Gdy zaczynamy dzielic sie przezyciami okazuje sie jednak, ze kazda z nas doswiadczyla jakiejs madrosci i cos  zrozumiala.  Wspolnie stwierdzamy, ze mozliwosc wkroczenia w swiat indianskich rytulalow byl dla nas bardzo silnym i waznym doswiadczeniem. Zarowno ze wzgledow kulturowych - moglysmy zobaczyc indianskie obrzadki i na wlasnej skorze przezyc to czego doswiadczaja szamani, jak i ze wzgledow, nazwijmy to, osobistych - jestesmy bogatsze o pewne moraly. Jeden wspolny wniosek, ktory wysnuwamy jest taki, ze ten rzeczywisty swiat jest piekny i dobry i cieszymy sie, ze wlasnie w nim zyjemy. Na zaden inny nie chcemy go zamienic. A samego doswiadczenia yage, mimo ze bylo wazne i duze, nie chcemy powtarzac. Na cale zycie niech wystarczy nam to.

Chwiejnym czulnem przeplywamy na drugi brzeg. Potem dlugo idziemy pusta droga. Jest dosc wczesnie, wiec poranne zwierzeta jeszcze nie zdazyly schowac sie przed upalem w gestwinie. Otaczajacy nas las jest bardziej ruchliwy i krzykliwy niz wczoraj w ciagu dnia. Co rusz cos przebiega, przelatuje, skrzeczy na galezi lub szelesci wsrod suchych lisci. Cyrk kolorow, dzwiekow i ksztaltow. Nie mozemy wyjsc z podziwu jakie piekne i dziwne rzeczy potrafia byc na swiecie. A z tego wszytkiego w podziw najwiekszy, ktory wyrywa z nas jednoczesne glosne "lal", wprawia nas pewien tukan. Przez chwile mozemy obserwowac go siedzacego na galezi, potem sploszony przelatuje tuz nad naszymi glowami. Tak jak to sobie zawsze marzylam siedzac nad magisterka w pazdziernikowym deszczowym Gdansku: nad droga, po ktorej ide przelatuje tukan w tym swoim niesamowitym tukanim ksztalcie, z wielkim dziobem i jakby przymalym do niego tlowiem.
Zdecydowanie to jest ten dobry swiat!
wlasnymi recami zrobione zdjecie tukana :D