Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



czwartek, 11 marca 2010

Przez ruinki, wodospady, plac pelen malp znow na wschod

Powoli sueniemy z Karolina na wschod. Tam na odebranie bedzie za kilka dni czekac nasza kolejna kolezanka - Marika (ow brakujacy rdzen wyprawy Ikarusowej). Zachecona przez Karoline, korzystajac z miesiecznego urlopu postanowila rowniez zawitac do krainy Indian. Po drodze jednak robimy sobie kilka przystankow na glebsze zanurzenie w Ekwadorskim swiecie.

Przystanek pierwszy: inkaskie ruinki Ingapirca. 

Same w sobie nie sa niczym ciekawym, tym bardziej ze cena za wstep wydaje sie byc zupelnie  nieadekwatna do wielkosci i jakosci obiektu. Poprzestajemy na wiec na ogladaniu z daleka. Ale nie zalujemy tluczenia sie tu stopem piaszczysta nierowna droga - okolica jest po prostu przepiekna. Lagodne stoki gor pokryte prostokatami pol w roznych odcieniach zolci i zieleni, indianie pracujacy wsrod upraw, kaniony z rwacymi rzekami. Cisza, spokoj, takie sobie wedrowanie...










Przystanek drugi: wodospad Pailon del Diablo

Po opuszczeniu Panamericany, sunac droga w dol w strone Oriente, zatrzymujemy sie na chwile w turystycznym miasteczku Baños. To, co przyciaga tu rzesze turystow zarowno ekwadorskich jak i zagranicznych to gorace zrodla. Dla nas jest tu jednak wystarczajaco goraco w powietrzu zeby jeszcze moczyc sie w wodzie. Okolica jest jednak piekna, usiana wiekszymi i mniejszymi wodospadami, kanionami rzecznymi, skalistymi szczytami i rozleglymi dollinami i stwarza dobry pretekst na spacerek. Dochodzimy do Pailon del Diablo - najwiekszego wodospadu w okolicy, wybieramy stanowisko z ladnym widokiem i przegryzajac bananowe chipsiki podziwiamy ogrom natury.



Przystanek trzeci: malpie Misuahli

Zrobilo sie dzunglascie i goraco. Jak sie dowiadujemy, w okol miasteczka Misuahli, do ktorego wlasnie zawitalysmy znajduje sie kilka wartych odwiedzenia miejsc - osada indianska, gigantyczne drzewo, piekna nadrzeczna plaza, motylarium... Ehe... Wszystko super... ale moze wieczorkiem? Teraz sobie pozdychajmy!
Wszystko za sprawa goracego poludniowego slonca, ktore panujaca w cieniu temperature ponad 40C podnosi  do ekstremow czlowieka wrecz obezwladniajacych. Jak ulal do tego goraca pasuje chlodne piwko, a do tego piwka babskie pogaduchy (eh! jak mi babskich pogaduch brakowalo;)). Tak my sobie gadu gadu, az tu nagle pojawiaja sie wlochaci, ogoniasci i bardzo psotliwi goscie. W misuahili rzadza MALPY! Tak, jak zwykle na miejskich placach spotkac mozna psy, tak tu o psa ciezko - gdy tylko sie jakis pojawi zaraz zostaje stanowczym krzykiem przez malpy przegoniony. Nie minela chwila, nie zdazylysmy sie nawet malpim sie pojawieniem zachwycic, a ja katem oka widze jak moje sombrero ucieka na drzewo. Chwila pertraktacji z malpa i juz jest znowu moje. Przywiazujemy wszystko do siebie, przygniatamy, przydeptujemy, ale zapominamy o butelce z woda. Chwila, moment, juz inny malpi gosc odkreca korek i wylewa sobie z  radoscia zawartosc na glowe. Potem w powstalej kaluzy kladzie na brzuchu i klapiac lapkami pluszcze zeby jeszcze bardziej sie ochlodzic. Co chwile jakas malpka podbiega i probuje nam cos wyrwac. Widzac jednak ze sie nie da, jedna z nich, przysiada karolinie na kolanach, chwyta mocno za nadgarstek i z glosnym wrzaskiem zaczyna nowa zdobycza wymachiwac na wszystkie strony co chwila lekko podgryzajac. Karolina siedzi i nie wie co robic. Ja zwijam sie ze smiechu naprzeciwko.

Kafejka internetowa. Krotki mail od Mariki mowi, ze juz jest, czeka na nas w Coca. Zarzucamy wiec plecaki na plecy i stajemy na drodze wskazujac kciukiem jeszcze bardziej na wschod.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz