Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



środa, 17 marca 2010

Rowerowe Baños

Tukac sie na pakach, ciezarowkami i przeroznymi innymi samochodami zlapanymi na stopa wracamy w gory gdzie chlodniej. W miasteczku Baños (tym samym turystycznym Baños, ktore odwiedzilysmy wczesniej z Karolina) wypozyczamy rowery, przytraczamy na wszelkie mozliwe sposoby niezbedne rzeczy do biwakowania - ogniskowy kociolek, namiot, karimaty - i ruszamy na dwudniowa wycieczke w dol doliny. Przyjemny chlodny wiatr, duza predkosc, piekne widoki, wolnosc. Dawno juz nie jezdzilam na rowerze. Niemalze zapomnialam jak to cudownie.

Drugiego dnia wracamy do miasteczka przemoczone i przemarzniete. Wszystko za sprawa ulewnego deszczu, ktory to skrocil nasza wycieczke lapiac nas w drodze. Nie ma jednak tego zlego. W zamian byla kawusia z pysznym ciachem w lokalnej kawiarence, a wieczorem na rozgrzewke postanowienie aby skosztowac lokalnych trunkow. Zeby dowiedziec sie co jest najbardziej typowe najlepiej popytac na ulicy. Pytamy wiec.
- Przepraszamy. Jaki jest typowy alkohol w tych stronach? Co sie tu pije?
- Caldo de gallina (w wolnym tlumaczeniu: potrawka z kurczaka)
Hmmmm.... chyba nas nie zrozumieli. Chcemy picie nie jedzenie.
- Caldo de gallina to typowa potrawa. My pytamy o typowy trunek. Jaki jest lokalny alkohol?
- Caldo de gallina (wciaz potrawka z kurczaka)
Troche skonfundowane postanawiamy spytac kogo innego, ale wszyscy twierdza uparcie, ze potrawka z kurczaka. Pokazuja w dodatku gdzie ow danie mozna dostac. Poddajemy sie.

Jak sie okazuje trzeba zajsc do malego sklepiku i konspiracyjnym szeptem poprosic o potrawke z kurczaka. Pani spod lady wyciaga butelke po cocacoli lub rumie i w plastikowych kieliszkach daje posmakowac lokalnego samogonu: POTRAWKI Z KURCZAKA. Caldo de gallina ma z 50 procent i mocno ziolowy smak. Do chipsow platanowych, dobrego humoru i niezliczonej ilosci przedziwnych toastow pasuje wysmienicie;)

1 komentarz: