Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



czwartek, 29 kwietnia 2010

Mam bilet do domu:)

Wlasnie wklepalam ostatnie numerki karty kredytowej na stronie Ryanair. Polece z nimi z Barcelony do Gdanska. Wczesniej Avianca z Guayaquil w Ekwadorze, przez Bogote (ukochana choc brzydka:) ) do Barcelony, gdzie zrobie sobie trzydniowy przystanek w pewnym mieszkanku z widokiem na cudowne miasto Gaudiego. Tam czekaja juz na mnie przyjaciele z grillem i czasem zarezerwowanym na pogaduchy (tak przynajmniej twierdza;) ).   Czemu trasa taka pokretna? (zwazywszy na to ze jestem juz kilka tys km od ekwadoru, w Boliwii) Powodem oczywiscie byla cena. Bo jak to zwykle bywa - im pokretniej tym taniej:)

Bym zapomniala o najwazniejszym! Kiedy wracam? W Barcelonie jestem 24 maja, w Gdansku trzy dni pozniej, 27 wieczorem.

Teraz, kiedy juz wiecie, mozecie szykowac ramiona na usciski i watroby na impreze powitalna;)

Julka, Remik, Lukasz! Rozpalajcie grilla:D

wtorek, 27 kwietnia 2010

La Paz znaczy pokój

La Paz to największa, licząca ponad dwa miliony mieszkańców, aglomeracja Boliwii. Ukryta w niecce ze wszech stron otoczonej pustynnymi górami, pośród bezkresnej nicości Altiplano. Nikt by się tu miasta nie spodziewał. A jednak jest. I ma się całkiem dobrze w praktyce przejmując rolę stolicy po Sucre, które takową zdaje się być już tylko na papierze. To tu bowiem, w La Paz, mieści się siedziba rządu, administracja i tu toczy się całe „państwowe życie”.

La Paz po hiszpańsku znaczy pokój. I we mnie pojawiło się (jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności czy też może naturalną koleją rzeczy) ogromnie dużo spokoju, gdy tam byłam. I uczucie jakiegoś takiego zakochania, pogodzenia, wyciszenia. Takie uczucie, które trudno ubrać w słowa. Zaczarowało mnie to miasto totalnie. A stało się to zupełnie jak w filmach - od pierwszego wejrzenia.

Do miasta wjeżdżamy od góry (bo jak tu inaczej wjechać w nieckę?). My czyli ja i reszta pasażerów rozklekotanego mikrobusika z granicy. Wjeżdżamy i oczy otwieramy szeroko, nosy przyklejamy do szyb. Mimo że część pasażerów z pewnością jest tutejsza i wiedziała czego się spodziewać, widok jest taki, że zapiera dech absolutnie każdemu. Czy jest tu pierwszy czy setny raz. Nagle kończy się wszechobecność trawy i bezkresność nicości, a proste dotąd jak strzelił drogi zamieniają się w kręte i strome uliczki chylące się ku dolinie. Na samym jej dnie - centrum miasta z reprezentacyjnymi wieżowcami i odchodzące od niego we wszystkie strony (lecz zawsze pod górę) ulice z domami i domkami wszelkiej maści. Im dalej, a tym samym wyżej, tym domki mniejsze i biedniejsze i tym ich więcej jeden na drugim. Wszystko to, razem wzięte, daje ilość okien trudną do wyobrażenia sobie. Okna te zaś dają czerwonemu zachodzącemu słońcu prawdziwe pole do popisu – aby się w nich rozpraszać, odbijać i załamywać tworząc niesamowity spektakl kolorów, świateł i cieni. A to wszystko widziane z wzniesienia jak na dłoni. Wyobraźcie to sobie i spróbujcie nie westchnąć. W moim mikrobusiku pasażerowie z przyklejonymi do szyb nosami wzdychają. Ja wzdycham i się zakochuję.

Wędruję wolnym krokiem po głównej ulicy miasta czekając na mojego hosta. Czysto tu i schludnie (pierwszy raz od kilku miesięcy widzę kosze na śmieci!!!!) i niespodziewanie nowocześnie. Oświetlony ciepłym światłem latarni przewija się wokół mnie potok Boliwijczyków. Nie wiem jeszcze jacy są, ale obserwując twarze widzę w nich dużą dozę spokoju. Może taki mam humor i takie dziś spojrzenie na świat, a może faktycznie jacyś tacy wszyscy są szczęśliwsi. Ja na pewno. Siedząc tak i przyglądając się. Na dodatek te zakochane pary, których dostrzegam tu znacznie więcej niż gdzie indziej (czy w La Paz się bardziej kocha? czy to pojawia się we mnie obsesja samotności od tego samotnego wędrowania?). Przesiadują na parkowych ławeczkach, opierają się o mury starych kościołów, wędrują ulicami objęci. Ale się na to dobrze patrzy! A dopełnieniem tego wszystkiego (błogiego i pogodnego) był wielki reklamowy bilboard, który w pewnej chwili przykuł moją uwagę. Jakiś bank czy telefonia komórkowa wielkimi literami mówiła „Jeden uśmiech może zmienić świat.” Fajnie. I prawda.

O wyznaczonej godzinie, w wyznaczonym miejscu zatrzymuje się supernowoczesny czarny samochód. Przyciemniana szyba od strony pasażera zjeżdża na dół i ukazuje się całkiem przyjazna facjata. Na oko trzydziestoletnia.
- Jesteś Ana? Wskakuj!
Hmmm... Przyznam szczerze, że chwilę się waham. Ten samochód jakoś nie bardzo mi pasuje do modelu couchsurfera. Ale, że nie za bardzo mam wybór -jest już bardzo późno, przed chodzeniem po nocy po południowoamerykańskich miastach wszyscy ostrzegają, a hosteli w najbliższym otoczeniu nie ma (co sprawdziłam nie będąc pewna czy host się pojawi) - to w końcu wsiadam. Erwin, prawnik, okazuje się być szalenie sympatyczny, przez co przestaję się bać i  zupełnie rozluźniona zatapiam w wygodnym skórzanym fotelu
- To może na początek mała wycieczka po mieście?
- Jestem za!
Popijając boliwijskie piwko krążymy po wąskich uliczkach. Wjeżdżamy w górę i w górę, aż w końcu, gdy jesteśmy bardzo wysoko, Erwin mówi
- To jedne z bezpieczniejszych slumsów. Z samochodu nie radzę wychodzić, ale póki jesteśmy w środku nic nam nie grozi. A teraz patrz!
Jeszcze jeden zakręt i sciany domów przestają zasłaniać świat. Jesteśmy na małym parkingu a przed nami, w dole rozpościera się całe miasto. Milion światełek.
- Łaaaaaaaaaał!!!! 

Po tej dawce zachwytu, wciąż zrelaksowana w fotelu daję się powieźć z powrotem do centrum. Rozmawiamy w najlepsze kiedy coś przestaje mi w tym wszystkim pasować. Mój host jakby nigdy nic informuje mnie, że niestety jest u niego kuzyn i jedyny pokój dostępny dla gości jest przez najbliższe dni zajęty, więc nie będzie w stanie przyjąć mnie u siebie. "Aa..ale jak to tak?" - myślę już znacznie mniej zrelaksowana. Spoglądam na zegarek - dobrze po północy. "I co teraz? O co chodzi?"
- ... więc myślę sobie czy nie przeszkadzałoby Ci jakbyś zamieszkała hotelu?
- "eee?" - nadal tylko myślę, nic nie mówię i czekam na rozwój wydarzeń.
- To hotel mojego znajomego, więc oczywiście za nic nie musisz płacić. Co ty na to? na ile nocy chcesz zostać?
    I tak to „więcej szczęścia niż rozumu” daje o sobie znać kolejny (ktróry to już?) raz tej podróży. Zasypiam zakopana w pachnącej pościeli wielkiego łoża w trzygwiazdkowym hotelu.


    Kolejne dwa dni zanurzam się w kolorowym świecie uliczek La Paz. A jest to – muszę przyznać – dużo trudniejsze niż w jakimkolwiek innym mieście. Bo nie dość że uliczki wszystkie strome, wąskie i kręte to jeszcze rozrzedzone powietrze (jesteśmy na 3650 mnpm!!!) sprawia że oddycha się trudniej i męczy szybciej. Chodzę więc wolno i byle pretekst do zatrzymania jest dobry – targ z różnościami, jedno z ulicznych stoisk ze świeżymi pierożkami salteña, chwila warta uchwycenia na zdjęciu, kolorowa Indianka próbująca sprzedać jakiś drobiazg... Dwa dni chodzę powoli i - tak po prostu - cieszę się, że tu jestem.

    poniedziałek, 26 kwietnia 2010

    Benvenidos a Bolivia

    Arequipę, Colcę i kondory zostawiam za plecami kierując tym samym swój rządny nowych wrażeń wzrok na zachód. Ku odwiecznie wymarzonej Boliwii. Jeszcze tylko krótki przystanek w Puno, ulokowanie zbędnych rzeczy u hosta Lizandro, krótki rzut oka na sławne jezioro Titikaka (jeszcze tu wroce, wiec przyjrzeć się dokladniej bedzie okazja) i już jadę zatłoczonym mikrobusem ku granicy. Z głośników leci jakiś przebój o miłości w rytmie bachaty (oooo! tak cię kocham! oł je! wróć do mnie piękna brunetko! bez ciebie zycie nie ma sensu! oł je!), a ja pogryzam chiclo con queso czyli rodzaj białej kukurydzy (poza kolorem różni się od znanej w Polsce tym, że ma znacznie większe ziarna i nie jest taka słodka) z serem

    Dwie godziny później jestem już na granicy. "BIENVENIDOS A BOLIVIA" mówi drukowanymi literami szyld nad głową. Jedna, druga pieczątka, wymiana waluty, zmiana małego zatłoczonego busika na jeszcze mniejszy i jeszcze bardziej zatłoczony. Już sunę przez nowy kraj. Łapczywie wyglądam przez okno, ale za oknami bez zmian. Nadal pustka, pustka, trawy, i lamy, pustka... Słowem: Altiplano.

    piątek, 23 kwietnia 2010

    Kondory kraza nad kanionem Colca

    Kanion Colca. Wielu - w tym sprzedający pamiątki Peruwiańczycy - twierdzi, że najgłębszy na świecie. Z tego co mi udało się wyszperać w internecie tak faktycznie było (jeśli wiedzę ludzką  uważać za wyznacznik tego czy coś na świecie jest czy  też tego nie ma) do roku 1994. Wtedy to bowiem okazało się, że gdzieś tam w odciętych od świata zakamarkach Tybetu ktoś odkrył coś głębszego i naszą Colcę zdetronizował. Nie szkodzi.  Dla mnie "naj" czy nie "naj" nie tak istotne jak ten zawrót głowy przy spojrzeniu w dół na wijącą się 3501 metrów niżej rzekę Colca. A zawrót głowy - trzeba przyznać - niczego sobie!

    Żeby dotrzeć na skraj urwiska, spojrzeć w dół i przeżyć ów zawrót  trzeba najpierw opuścić Arequipę. Najłatwiej jest wsiąść na głównym dworcu w rozklekotany autobus i daść się powieść. 140 kilometrów przez aż-po-horyzontalne, magiczne NIC.  Pustkowia pokryte jednostajnie żółkłą, wyschniętą na jesień trawą i niczym zagubione wśród nich stada lam, alpak, wikunii. Na końcu tej długiej pustej drogi jest wioska Chiva. Standardowo, jak każda inna peruwiańska wioska, przez którą przewijają się turyści, wita głośną gromadą zapraszających w swoje progi właścicieli noclegowni, przewodników i kierowców taksówek. Hmm... może "zapraszających" to nienajodpowiedniejsze sformułowanie. "Zapraszać" ma gdzieś w swej genezie "prosić". Po peruwiańsku jest "kazać", "zaciągać", "obskakiwać" i "krzyczeć". Nie "prosić". Ułóżcie sobie sami z powyższego peruwiańskie "zapraszać". Łatwo nie jest, ale się przez ten natarczywy tłum jakoś przedzieram, przecinam szybkim krokiem istniejące tu trzy drogi na krzyż i oto jestem na głównym placu tuż pod szyldem "informacja turystyczna". Mówią mi tyle co już wiem czyli nie wiele, na czarno-białej mapce zaznaczają miejsca w które warto się wybrać. Już się zaczynam zabierać za to wybieranie się, kiedy jedną kroplą za drugą chłodny deszcz przegania mnie pod dach, zmieniając tym samym moje plany. Ale nie jest źle - ze wszystkich możliwych dachów trafiam pod ten chyba najatrakcyjniejszy - lokalny targ. Wow! powiadam gdy zanurzam się w alejkach. Wszystko tu jest prawdziwe, tanie i bardzo lokalne. Turyści zazwyczaj do Chivy zaglądają tylko po to żeby przesiąść się z jednego autobusu w drugi. Wgłąb miasteczka zanurza się już niewielu. Pochylam się nad wszystkim po kolei pamiętając, że trzeba spoglądać jakby od niechcenia. Bo jeśli wykażesz odrobinę zainteresowania - już Cię mają. Mają i nie wypuszczą. Ujmuje mnie malutki sweterek z wełny alpaki. Myślę sobie, że jest pewien mały Krzyś, który właśnie idzie na świat i dla Krzysia będzie jak ulał! Zatrzymuję się na dłużej niż tylko "od niechcenia" i już nie mija chwila a już jestem całą sobą zaangażowana w targi ze sprzedającą babulinką. Urzeka mnie. Nie jest tak nachalna, za to szczera i serdeczna. Ot taka babulinka z tych co to powodują, że się człowiek w duszy potem pół dnia uśmiecha. Biorę jeszcze pasek i dwa portfeliki, płacę połowę tego co zapłąciłabym za to w Arequipie. Wyglądam w niebo i widzę, że już po spektaklu. Więcej dziś padać nie będzie. Mogę wyruszać.

    Wyruszam więc z kciukiem gotowym do stopowania.  Ale szybko ze swojego zamiaru rezygnuję. Jest tak pięknie, że nie warto przyglądać się temu w mgnieniu oka. Lepiej iść powoli, wdychać i zachwycać się. Gdzie okiem sięgnąć w stronę kanionu z gór schodzą kwadratowe tarasy pól uprawnych, łagodnie szumią  złote pola pszenicy, a zachodzące słońce milionem odcieni czerwieni zaczyna z tym złotem swoją codzienną  Baaaaajecznieeee!!!!

    Potem szarzeje. Nastawiam ucha na warkot samochodu, macham jadę. Po godzinie jestem już zaplątana w mój puchowy śpiworek. Ubijam pod głową zwinięte w kłębek spodnie i kurtkę idealnie imitujące poduszkę i zasypiam.
    Pierwszy poranny samochód zabiera mnie do punktu widokowego "cruz de condor" [krzyż kondora]. Siadam z nogami wywieszonymi nad urwiskiem i skubię chirimoyę ( to mój faworyt w śród owoców ostatnich dni). Pestki jedna po drugiej spadają sobie trzy kilometry w dół, a ja czekam. Co chwila przybywają nowe mikrobusy, wysypują się z nich japońskie, niemieckie i amerykańskie wycieczki. Wszyscy, tak jak ja, siadają i czekają. Tu bowiem czekanie jest sednem. A gdy się już się zmęczony rzucaniem pestek człowiek doczeka (a tu dużo od pogody zależy i nie każdego dnia można) szeroko rozdziawia oczy i usta i stara się aparatem uchwycić choć część tego co się tu wyprawia. Nigdy nie widziałam ptaków tak potężnych, tak majestatycznych i z tak bliska. Ogromne kondory unoszone przez kominy powietrzne zataczają kola wznosząc się w górę  z dna kanionu. Momentami są tak blisko, że da się dostrzec wyraźnie ich oczy, dziób,i ten charakterystyczny kondorzy wyraz "twarzy". Przepiękne. To jeden z tych silniejszych i robiących największe wrażenie zetknięć z naturą w mojej podróży.  


    Standardowym planem zwiedzania kanionu jest zejście w dół i wdrapanie z powrotem. To musi dopiero dawać poczucie ogromu natury. Tym bardziej, że podobno widoki towarzyszą temu piękne a na samym dnie kryje się zielona oaza rzeczna. Ja jednak nie czuję się dziś na siłach na taki duży wysiłek, więc postananawiam zrobić sobie spacer po bardziej płaskiej okolicy. Wąską ścieżką zanurzam się między pola, mijam pasterzy i rolników, łypię okiem na kanion z drugiej strony. Tam gdzie nie jest już tak głęboki, jednak nadal spektakularny.

    W hotelilku zrzucam z ramion ciężki plecak. Chłopak, który obsługuje pokoje jest mniej więcej w moim wieku, robi wrażenie bardzo sympatycznego i nie dużo czasu zajmuje mu przekonanie mnie, że dziś jest właściwy wieczór na test lokalnych drinków. Typowe peruwiańskie Pisco będące czymś na kształt naszej wódki dotychczas nie przypadało mi do gustu. Jak się okazało - tajemnica kryje się w dodatkach. Pisco sour to drink złożony z pisco i dużej ilośći soku z limonki lub specjalnego kwaśnego kaktusa (duuuuużo kwaśniejszego niż limonka). Ja mam okazję przetestować okrutnie kwaśną ale i okrutnie smaczną wersję kaktusową. Taki ten kaktus pyszny i taki ten dzień cudowny i tak się sympatycznie gadało, że hmmmm... trochę tego pisco w barze ubyło;)



    czwartek, 22 kwietnia 2010

    Arequipa

    W Arequipie - kolejnym na mej drodze białym kolonialnym mieście - zatrzymuję się u couch-surfera Paula. Przez trzy dni mieszkam w domku w luksusowej dzielnicy. Robię sobie wycieczki na starówkę, załapuje się na obiadki gotowane przez rodzinną kucharkę, wyleguję przed kablówką, biorę prysznic za te wszystkie razy, kiedy go nie było i błogo błogo wypoczywam. Ot taki głębszy oddech przed dalszym wędrowaniem.  

    A miasto? No jak to kolonialne miasta. Miło poszwendać się i zagubić pośród wąskich uliczek, posiedzieć z książką na jednym ze skwerków z fontanną, pozadzierać w górę głowę  przyglądając się białym budynkom. Jednakże to, czym miasto absolutnie mnie ujmuje, to nie architektura, a rękodzieło. Dużo tu małych sklepików po brzegi wypełnionych wyrobami z wełny lamy i alpaki oraz drobiazgów pstrokatych kolorowym lokalnym haftem. Wszystko tańsze niż w innych rejonach, a panie przemiłe i chętne do targowania. Co dziennie przebieram więc w górach lokalnych gadżetów, zaprzyjaźniam się z handlarkami i  znoszę do Paula siaty mniejszych i większych drobiazgów.



    środa, 21 kwietnia 2010

    Dom alfajorowy i kopalnia miedzi

    Na suchej i prostej jak strzelił Panamericanie, na moje rozpaczliwe kiwanie kciukiem zatrzymuje się pokaźnych rozmiarów Jeep. W środku wesoła rodzinka. Za kierownicą Hector, około trzydziestoletni mężczyzna  mający zadziwiająco - jak na Peruwiańczyka - niebieskie oczy i kręcone włosy. Obok mnie na tylnym siedzeniu brat Hectora, Carlos niesamowicie jak na Peruwiańczyka wysoki (i przystojny;) ). A na przednim siedzeniu pasażera ich matka. Alejandra. Niska, ciemnooka starsza pani o przeserdecznym wyrazie twarzy. Jak na takich synów niesamowicie Peruwiańska! Pytają gdzie jadę. 
    - Nasca - odpowiadam. 
    - Będziesz latać samolotem nad naszymi tajemniczymi liniami? hm? Masz już zarezerwowana wycieczkę?
    Mówię, że na lot samolotem mam zbyt szczupłe fundusze, ale podobno, gdzieś jest punkt widokowy, z którego patrząc wokół jakiś pogląd na ów archeologiczny fenomen można mieć. 
    - Jest, jest. Zawieziemy Cię tam.

    Wychodząc rano na drogę, spojrzawszy na mape jak dużą odległość mam do przebycia, myślałam, że będę tłukła się w tym skwarze ze dwa dni. Tymczasem nic z tych rzeczy. Szczęście mnie nie opuszcza. Dojeżdzamy do wieży, a rodzinka orzeka, że mam 10 min na wdrapanie się na nią i rozpoznanie w dziwnych krztałtach rąk i drzewa, a potem jedziemy dalej. Stoję więc na wieży, pośpiesznie się rozglądam. No faktycznie - coś tam niby jest... takie tam dziwaczne plątaniny kresek...
    Schodze. Nie dość, że na dole czeka na mnie obiecany klimatyzowany Jeep, to jeszcze unosi się w nim przepyszny zapach tradycyjnego smażonego w głębokim oleju mięsa chicharron. Tyle tych dobrych ludzi co dzień na  mojej drodze, że już nawet nie dziwi, że i dla mnie jest porcja.
    Już dojeżdżamy tam, gdzie moja droga odbija od drogi rodzinki. Już mam wysiadać. Już myślę "nic tu nie ma,  nie wygląda bezpiecznie, powoli się ściemnia... co tu robić?". Kiedy Hector pyta
    - A może pojedziesz z nami? Mieszkamy w małym miasteczku w głębi pustyni, tam gdzie powoli zaczynają wyrastać z niej Andy. Spodoba Ci się.
    "Jupiiii!" - myślę.
    - Oh! Dziekuję! to niesamowicie miło! Z chęcią! - mowię.
    I tak trafiam do niesamowitego domu. Gdy po raz pierwszy przekraczam jego próg nie do końca potrafię się zorientować co tu jest nie tak. Ale coś "nie tak" jest z pewnością. Powietrze jest jakby gęstsze, bardziej lepkie, wdychane ustami zostawia na języku słodki posmak. Rozglądam się dookoła i po chwili już wszystko jasne: alfajores! To typowe południowoamerykańskie ciasteczka konstrukcją przypominająca trochę nasze markizy. Jest więc kruche ciasteczko, mleczny krówkowy krem i drugie ciasteczko. A dookoła  przylepione obficie wiórki kokosowe. Okazało się, że Alejandra prowadzi małą (aczkolwiek znaną na całe miasteczko ) fabrykę ów ciasteczek. Nie muszę chyba mówić, że są przesłodkie i przepyszne i że poza przyjemnością zobaczenia jak się je tworzy,  zjadłam ich całą tonę!!! ;)

    Dostaję kolacje, własny pokój, a o jeszcze przed świtem (o barbarzyńskiej 5:00 rano!!!!) czeka na mnie drastyczna pobudka, załadowanie po omacku do samochodu i wycieczka-niespodzianka. Chłopaki pracują w kopalni jako nadzorcy i raz na jakiś czas muszą przeprowadzić tam kontrolę, krętą piaszczystą drogą wjechać w jeszcze większe NIC, tam gdzie na górskim zboczu stoi kilkadziesiąt skleconych naprędce słomianych chatek, a gdzieś wśród nich zieje czarna dziura. W chatkach wielkości średniego pokoju żyją całe rodziny. Kobiety dbają o to, żeby pracownicy nie chodzili głodni, a dzieci ,o trudnych - przez oblepiający je pył i brud - do stwierdzenia rysach twarzy, plączą się im między nogami albo gonią  w tą i z powrotem po jedynej w  "osadzie" drodze. Po skromnym górniczym śniadaniu dostaję swoją czołówkę, wskazówki jak nie spaść do jakiegoś szybu czy nie uderzyć głową w niski strop i ruszamy. Dziura, wąski tunel, coraz głębiej, coraz ciemniej, coraz mniej tlenu... mijamy mężczyzn o policzkach wypchanych koką (bez koki praca w takich warunkach byłaby wręcz nie możliwa) kłujących ścianę, albo ładujących co wykuli na taczki.. Wiozą to na światło dzienne, gdzie przed wejściem inni szukają w tej zwiezionej stercie kamieni grudek miedzi. Praca jest niesamowicie ciężka, długa i wyczerpująca, a pracownicy bardzo młodzi. Najmłodsi mają jeszcze nastoletnie twarze, najstarsi są około trzydziestki, nieczęsto czterdziestki. Podobno górnicy w Peru rzadko kiedy żyją dłużej. Zbija ich ta praca. Brak tlenu, wyziewy, ciężki wysiłek, koka żuta całymi dniami.

    Carlos zatrzymuje się przy jednym z długich pionowych szybów.
    - O! Tu mi jeden spadł i umarł. Szedłem kiedyś, patrzę: leży łopata, taczka, ale robotnika nie ma. Nie przejąłem się. Myślałem, że może odlać się poszedł. Potem, już wracając, usłyszałem z dołu jęki. Patrzę - leży, cały połamany i jęczy. Spadł. Wyniosłem go. Na moich ramionach umarł. No... tu, do tego szybu, spadł i umarł.
    Mówi to z przejęciem, ale i trochę z przyzwyczajeniem. Bo nie pierwszy to pewnie ani nie ostatni, który spadł i umarł.
    Takich kopalni jest w okolicy jeszcze wiele. Podstawą gospodarki Peru jest bowiem przemysł wydobywczy. W tych rejonach pod ziemią aż roi się od rud miedzi, cynku, ołowiu, żelaza, ropy naftowej, gazu ziemnego, bizmutu, rtęci, molibdenu, antymonu, srebra, złota  guano... Jest wiec kopalnia na kopalni. Część z nich legalna, duża część założona "na dziko", przez lokalnych mieszkańców gdzieś na pustynnych odludziach. Tak jak w tych pierwszych panują jeszcze jakieś zasady, kontrole, normy bezpieczeństwa, tak w drugich nikt się na warunki pracy, śmierć czy chorobę nie ogląda. Od dzieci po dorosłych w tych nieludzkich warunkach godzinami wydobywa się z ziemi połyskujące grudki po to, żeby potem mieć co do garnka wsadzić. 

    Wracamy krętą drogą wśród przepięknych widoków.  W garści ciąży "pamiątkowa" grudka miedzi,  w nosie i w gardle drapie jeszcze pył, po głowie biega  silne wrażenie tego co widziałam. Wejść tam, poczuć, zobaczyć, pochylić się...

    wtorek, 20 kwietnia 2010

    O instynkcie samozachowawczym

    Noc spędzam na plaży w Paracas. Mieszkańcy mówią, że ich miasteczko jest najspokojniejsze na świecie. Że nie ma prawa mi się tu nic złego przydarzyć. Polowicznie przekonana przez mieszkanców, polowicznie przez ceny hosteli (tu zagladaja tylko turysci) vs. mój budżet, gdzieś między jedną wydmą a drugą rozstawiam swój mały zielony namiocik i zasypiam jak dziecko. 

    Nie boję się. Nie, nie. To  nie tak. Boję się. Boję się, że już niczego nie będę się bać. Ewolucja doprowadziła do zaniku instynktu samozachowawczego. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że przyjdzie mi spać samej na dziko na Peruwiańskiej plaży, postukałabym się w głowę. Pamiętam czasy gdy śpiąc z kimś w namiocie w jakiś podmiejskich krzakach gdzieś w Europie czulam się niepewnie. Pamiętam jak przewracałam się z boku na bok nie mogąc zasnąć w "jedynce" na marokańskim odludziu, mimo że tuż obok w swoim namiocie spała para znajomych. I w Japoni - najbezpieczniejszym kraju świata - te na palcach policzone samotne noce, gdzie czułam już, że instynkt powoli zanika, ale mimo wszystko jakaś nutka strachu gdzieś tam się obijała. W końcu przyjechałam tu, sama, z duszą na ramieniu zaczęłam łapać stopa, rozbijać namiot w przedziwnych miejscach, zaprzyjaźniać się z ludzmi. Aż z dnia na dzień dusza przestała na ramie wyskakiwać i teraz przedziwnie spokojnie między jedną wydmą a drugą zasypiam jak dziecko w Peruwiańskim przybrzeżnym miasteczku... Sama siebie zaskakuję.

    A widoki mam takie:



    niedziela, 18 kwietnia 2010

    Pingwiny!

    Robie duzy krok z pomostu w miasteczku Paracas na lodz motorowa "Pinguin III". W garsci ściskam bilet na wycieczkę po ptasich wyspach Islas Ballestas. Wycieczke?!? Niestety, okazało się, że innej możliwości  niż  impreza zorganizowana i bardzo turystyczna, żeby zobaczyć pingwiny nie było. A ja pingwiny zobaczyć MUSIALAM! Targowałam się więc długo i dzielnie, aż zeszlam z proponowanych 45zl na 25: co było ceną na tyle satysfakcjonującą, że gdzieś między turystów pozwoliłam się upchnąć. Jak się za chwilę okaże - ptasie wyspy są tego warte!

    Płyniemy z duża predkoscia. Pod nami ciemne wody oceanu, nad nami  błękitne niebo z ogromnym słońcem, które po tej stronie świata nie zna litości. Gdy budynki przybrzeżne oddalają się na tyle, że zostają po nich tylko czarne punkciki na horyzoncie, łódka zatrzymuje się. Mamy pierwszy przystanek: PELIKANY. Już ich trochę w tej podróży widziałam. Polujących na portowe odpadki, szaroburych przesiadujacych tlumnie w portach, brodzacych w sciekach. Nic wiec dziwnego, ze na glos przewodnika "Na lewo mamy stado pelikanow takich-i-takich..." nie podrywam sie z zaciekawieniem. Leniwie odwracam glowe i... to co widze sprawia, ze jednak sie podrywam. To zupelnie inne pelikany, niz te co mialam okazje ogladac wczesniej. Te maja zolto-pomaranczowe dzioby i bardzo dostojne cielska. Skupione na brzegach, o ktore pieniscie rozbija sie ocean, swoimi kolorami, pod blekitnym niebem, na zoltej skale tworza iscie pocztowkowy obrazek.

    Chwilę potem kolejny przystanek: KANDELABR. To wyryte w łagodnie podnoszącym się brzegu linie tworzące coś na kształt ogromnego świecznika (dla mnie to co prawda bardziej kaktus niż świecznik, ale kłócić się nie będę). Cała jego atrakcyjność polega na tym, że tak na prawdę nie wiadomo skąd, po co ani kiedy się tam wziął.  Jedni twierdzą, że znak ten był czymś w rodzaju punktu orientacyjnego dla przepływających statków, inni łączą jego powstanie z powstaniem słynnych linii Nasca (tam będę w następnym odcinku;)). Ot taka jedna z wielkich archeologicznych peruwiańskich zagadek.

    I w końcu dopływamy do wysp. Ach! Cudownie! Pierwsze  niesamowite wrażenie robią skały - przedziwnie uformowane, powyginane w łuki, podziurawione różnokształtnymi oknami albo wybijające się pionowo w górę. Sterczą to tu to tam z zimnych wód dając falom możliwość popisowego rozbicia się z obowiązkowym hukiem i obfitością piany. Drugie wrażenie jest już ożywione, krzykliwe i ruchliwe. Są mewy, kormorany, głuptaki, rybitwy, pelikany... i mnóstwo mnóstwo  innego ptactwa. Mniejszego i większego tłocznie wypełniającego skały i skałki wysp. Ptaki są niemalże wszędzie, a tam gdzie ich nie ma da się poznać, że były. Po kolorze skały. Wyspy Ballestas nie mają bowiem koloru "kamykowego" jak to by się można spodziewać. Tysiące ptaków zaznaczyło je na biało-brunatno niezbyt przyjemnymi w zapachu (to jest ta gorsza strona wycieczki) odchodami.  A skoro o odchodach mowa - ciekawostka: Do połowy XX wieku wyspy Ballestas były miejscem zbiorów naturalnego nawozu ptasiego - guano , który był wtedy głównym produktem eksportowym Peru  i przynosił ogromne dochody (i tak to odchody przynosiły dochody;)).

    Płynę tak z szeroko otwartymi ustami i oczami nie wiedząc za bardzo czy te drugie kierować bezpośrednio na zwierzęta czy też przystawiać do wiziera aparatu. Z tego niezdecydowania wyrywa mnie głos przewodnika:
    - Poza latającym ptactwem morskim wyspy zamieszkują także pingwiny...
    Aaaaaaaaaa!!!!! Będą pingwiny!!!!!!
    -... pingwin Humbolta ma ok 70 cm wzrostu i występuje na wybrzeżu pacyficznym Peru i Chile...
    Aaaaaaaaaaa!!!! Widzę pingwina!!!!!
    Dalej Pana już nie słyszę. Całą uwagę skupiam na staraniach zrobienia zdjęcia, które oddałoby przekomiczne pingwinie człapanie i kiwanie się na boki. Super są pingwiny!

    Ostatni przystanek przed powrotem na brzeg to focza plaża. W zatoczce ukryta jest niewielka plaża będąca przystanią dla lwów morskich. Jest ich mnóstwo, a wszystkie wyją wniebogłosy tworząc niesamowity muzyczny spektakl. Mam duże szczescie, bo mogę zaobserwować wiele foczych niemowląt, które przychodzą na świat właśnie o tej porze roku. Jak to z małymi zwierzętami bywa są prześliczne i przekomiczne. Co chwila jakiś mały łepek wynurza się koło burty. Przed nim wyjąc płynie duży łepek mamy. Oto odbywa się pierwsza szkoła pływania.


    Niesamowite! Kto by pomyślał, że w pustynnym Peru przyjdzie mi napotkać foki czy pingwiny...

    sobota, 17 kwietnia 2010

    Pisco, ktore nie powstalo z gruzow


    Do Pisco zajezdzam w zasadzie z przypadku, zeby przesiasc sie w cos co zawiezie mnie do parku Paracas, (tam podobno czekaja juz na mnie pingwiny:) ). 

    Wysiadam z autobusu noca, wiec nie chodze za duzo ulicami. Biore colectivo i prosze o podwiezienie mnie do jakiegos taniego hosteliku. " Tu nie ma tanich hoteli, wszystko runelo. Kilka nowych powstalo. Ale drogie...". To pierwsze wiadomosci, ktore dotarly do mnie o trzesieniu ziemi, ktore w sierpniu 2007 roku zasypalo w gruzach 70% miasta. Rano - mimo ze przeciez minely juz prawie trzy lata od katastrofy - moge zobaczyc na wlasne oczy ulice, ktore jeszcze nie wpelni powstaly na nowo do zycia. Z centrum wybiega w  strone plazy kilka nowych promenad, sa laweczki i lodziarnie. Glowne place tez prezentuja sie jako-tako. Ale wystarczy wyjsc troche poza centrum, zeby zobaczyc, ze w wiekszosci miasta trzesienie jeszcze trwa. Asfaltu nie ma, sa wyrownane gruzy. Ten, kogo bylo stac na budowanie sie costam zaczal stawiac. Ale ludzie nie maja pieniedzy. Stracili wszystko, wiec powstac nie jest latwo. Stoja wiec przy ulicach niedokonczone zarysy domow, pojedyncze sciany, z dachow stercza prety zbrojeniowe przygotowane na lepsze czasy. Moze kiedys uda sie wybudowac jeszcze jedno pietro. A po tych, ktorych nie stac na postawienie na miejscu rumowiska nowego domu, ktorzy zgineli lub uciekli pozostaly puste zagruzowane place, swiadczace, ze tam kiedys byl dom.

    W ciagu nastepnych dni spotykam wielu ludzi i w wielu rozmowach przejawia sie trzesienie. Mowia o tym jak uciekali, co stracili oni, co ich bliscy, jak ludzie w panice szukali schronienia w kosciele, a potem kosciol, runal... Zginelo ponad pol tysiaca ludzi.

    Niesamowite i przerazajace, ze minelo tyle czasu, a w Pisco trzesienie jeszcze trwa.

    piątek, 16 kwietnia 2010

    Efekty wizyty w Limie

    Jak zaplanowalam, pojechalam do Limy zadecydowac o moim do domu powrocie. Efekty owej wyprawy? Zadne! No moze poza silnym wstrzasem nerwowym, ktorego doznalam gdy zobaczylam to wielkie szare zatloczone miasto, gdy obskoczyla mnie zgraja sprzedawcow wszystkiego, gdy zostalam obgwizdana i o-'hola bonita'-wana kilkaset razy podczas mojego polgodzinnego poszukiwania autobusu zeby sie stamtad wydostac...

    W kazdym razie wizyta na lotnisku, mimo wszystkich wysilkow wlozonych w zdobycie jakichkolwiek informacji, okazala sie bezowocna. Kazdy zapytany mial inne zdanie na temat 'latania na stopa', gdzie indziej mnie odsylal, co innego podpowiadal, a najczesciej przy okazji rozmowy probowal cos sprzedac. Swoje okienka maja na limenskim lotnisku jedynie nieliczne linie lotnicze, wiec nawet nie za bardzo bylo z kim rozmawiac. Wyciagnelam z tej wizyty jeden moral: "Z Limy nie da rady!" i opuscilam lotnisko.

    Wychodzac zahaczylam jeszcze o informacje turystyczna. Potrzebne mi byly tylko na miary na autobusy dalej na poludnie. Nadgorliwa pani wyrecytowala mi jednak po angielsku bardzo sredniej jakosci (mimo ze zapytalam po hiszpansku) szereg informacji glownie dotyczacych bezpieczenstwa. Absolutnie nie jezdzic autobusami miejskimi, nie chodzic samemu po ulicy, tylko oznakowane taksowki... Na mapce otoczyla linia kilkanascie uliczek centrum i powiedziala, ze pod zadnym pozorem mam za linie nie wychodzic. Aaaaaha...

    Poszlam (o zgrozo! piechota!) na druga strone ulicy, gdzie swoja siedzibe maja biura podrozy. W jednym po drugim zasiadalam na przeciwko pracownika i mowilam, ze chce kupic bilet z Ameryki Poludniowej do Europy, obojetnie skad, obojetnie dokad, obojetnie kiedy w maju. Jedni nie rozumieli, drudzy mowili, ze tak sie nie da, trzeci (och czasem mialam ochote ich usciskac:)! ) zasiadali przed komuterem i zaczynali szukanie. Ta metoda przyniosla lepsze rezultaty niz szperanie w internecie na wlasna reke. Najkorzystniejsze loty, ktore udalo mi sie w ten sposob znalezc to ok 2tys i najczesciej sa z Ekwadoru. Juz lepiej. Poza tym dowiedzialam sie, ze nie mozna kupic biletu w dwie strony (co najczesciej jest tansze) i nie wykorzystac jednego lotu, bo wtedy linia lotnicza automatycznie anuluje drugi lot. To bardzo wazna dla mnie informacja, bo tak wlasnie chcialam zrobic. Ojc.... Ale bym sie na lotnisku zdziwila. hehe:P

    Troszke na duchu pokrzepiona, zafundowalam sobie peruwianski obiadek za 3zl i jak najszybciej ucieklam z tego obrzydliwego, szarego, zatloczonego i niebezpiecznego miasta.

    czwartek, 15 kwietnia 2010

    Warzywka z Huaraz

    Zeby odpoczac troche po tym moim wedrowaniu ulokowalam sie na chwile w Huaraz w hosteliku, ktory calym soba przeczy calej tej dotychczas napotkanej "tyrystycznosci" tego miasta. Za 12 zl mialam wlasny pokoj z lazienka, do dyspozycji kuchnie, nielimitowany internet, pralnie i przepiekny taraz z widokiem na gory. Do tego wszystkiego caly ten hostelik prowadzi absolutnie przesympatyczna rodzinka. Jako, ze obiecalam im reklame (ale jest to reklama jak najbardziej szczera) podaje jeszcze namiary jakby krtos sie kiedys w te miejsce swiata zablakal: Casa Jaimes, Jr. Alberto Gridilla 267, Huaraz, Peru‎ - (0)43 42 2281

    Tak wiec lokuje sie w tych wygodach na kilka dni, a ze mam do dyspozycji kuchnie, a niedaleko wspanialy kolorowy ryneczek, robie sobie wielka warzywna wyzerke. Ach jak ja dawno nie jadlam warzyw. Trzeba Wam bowiem wiedziec, ze obiad peruwianski (ten taki najtanszy za 2-3 zl, ktory jadam) sklada sie standardowo z dwoch rzeczy: ryzu i miesa. W roznych odslonach i pod roznymi nazwami, ale zawsze jest to ryz i mieso. W gorach jako, ze hoduje sie jeszcze slawne na caly swiat peruwianskie ziemniaki, gdzies pomiedzy ryzem a miesem jeszcze ziemnak taki zawita. Ale warzyw brak. A ja uwielbiam warzywa!

    Trz dni spedzone w Huaraz wygladaly wiec nastepujaco: rano gubienie sie i znajdowanie w uliczkach pelnych warzywnych straganikow, powrot do hostalu z siatami wyladowanymi po brzegi, gotowanie, siekanie, mieszanie, a potem zachwycanie sie dawno nie odczuwanym smakiem buraczkow, fasolki, brokulow, salatki pomidorowo-awokadowej.... echhh... pycha:)

    W przerwach od jedzenia zasiadam do komputera i szperam na tsronach lini lotniczych w poszukiwaniu biletu. Zadecydowalam bowiem, ze w polowie maja wracam do domu. Nastroj mam juz lepszy, zdecydowanie poprawiony przez gory (i warzywka;)), aczkolwiek chociazby ze wzgledow finansowych lepiej bedzie juz powoli wracac. Jedna linia lotnicza, druga, dziesieta... 4 tys, 5tys, 3,5tys za bilet... aaa! Dziewczyny przylecialy tu za bilet w dwie strony placac 2tys. Liczylam wiec ze i mi sie uda jakos taniej. Sprawdzam wszystkie okoliczne kraje jako miejsce wylotu, podobnie wszystkie wieksze porty lotnicze w Europie. Jedna druga linia i powoli zaczynam sie zalamywac. Nie mam jak wrocic! 

    Ok! Gleboki oddech... Damy liniom jeszcze jakis czas zeby pojawily sie jakies promocje. A tymczasem... wpadl mi do glowy pewien pomysl. Slyszalam od jakis podroznikow, ze istnieje mozliwosc zalapania sie na samolot "na stopa". Tzn na takiego "prawie-stopa". Rzecz polega na tym, ze siedzi sie na lotnisku i czeka. Jesli w jakims samolocie sa wolne miejsca tuz przed odlotem (np ktos z pasarzerow nie stawil sie do odprawy) to mozna takie miejsce zajac za symboliczna oplata 50$. To by bylo cos dla mnie. Nastepny przystanek Lima - popytamy,  zobaczymy ile w tych opowiesciach prawdy. A jesli faktycznie da sie cos takiego zrobic, to zwiedze reszte Peru i w polowie maja zawitam z powrotem do stolicy czatowac na lotnisku.

    Ot co! Jest plan to mozna spac spokojnie:)

    wtorek, 13 kwietnia 2010

    Cordillera Blanca - najpiekniejszy trekking zycia!

    Do Huaraz dojezdzam na pace ciezarowki wyladowanej arbuzami. Brzmi pieknie i egzotycznie, ale niestety wcale takie nie jest. Ciezarowka jest wielka, ciezka i powolna, droga wyboista, a arbuzy bardzo BARDZO niewygodne. Ow fatalnego stopa udaje mi sie zlapac o 18, a wysiadam z niego po przejechaniu (uwaga!) 100 km o 4 nad ranem. Na arbuzach ciezko ulozyc sie wygodnie i zasnac. Do tego w miare opuszczania costy i wjezdzania coraz wyzej w gory robi sie zimniej i zimniej. Wkladam na siebie kolejne warstwy ubran, ale w  koncu, gdy wszystrko mam juz na sobie, i tak trzese sie z zimna. I podskakuje na arbuzach! Zeby tego bylo malo, gdy mowiac sobie "nigdy wiecej" zeskakuje z paki, kierowca (Peruwianczyk!) wyciaga reke i mowi "dwadziescia soli". E? Tyle kosztuje autobus. Cieply, z siedzeniami (zamiast arbuzow) i jadacy 40km/h (nie 10!).  Uch! Klocenie sie w srodku nocy na jakis niepewnych przedmiesciach jest ostatnia rzecza na ktora mam ochote, ale przynajmniej rozgrzewa troche i wyladowuje arbuzowa zlosc. Kierowca dostaje w koncu 5 soli, a ja czem predzej uciekam w jakies ciekawsze rejony.

    Dwie godziny dzielace mnie od switu spedzam na komisariacie - jedynym cieplym otwartym miejscu, ktore udalo mi sie znalezc. Panowie troche sie dziwia co ja tu robie, ale pozwalaja mi sie troche u siebie ogrzac:)

    A potem wstaje slonce i cale to nocne nieszczescie zostaje wynagrodzone z nadwyzka - goooooooryyyyyy:D Dookola miasta wraz z pojawieniem sie pierwszych czerwonych promieni pojawiaja sie kolejno ogromne osniezone szczyty. Jeden po drugim otaczaja miasteczko. Pije jakis cieply ziolowy napar od babulinki na ulicy, rozgladam sie dookola i szeroko otwieram na to wszystko oczy. Laaaaaaalllllllll!!!!

    Huaraz to takie nasze Zakopane. Typowe turystyczne miasteczko wypadowe w gory. Jedna na drugim agecje turystyczne, hotele, hostale, wypozyczalnie sprzetu zimowego i sklepiki z pamiatkami. Jestem tam tylko tyle ile wymaga rozeznanie sie w terenie, wypytanie o szlaki i postanowienie gdzie i na ile wyruszam w gory. Wybieram 3-4 dniowa petle "Santa Cruz", ktora zaczyna sie w dolinie rzeki o tej nazwie, przechodzi przez wysoko polozona przelecz "Punta Union" i wraca do cywilizacji dolina sasiednia. Szlak zaczyna sie w okolicy miasteczka Caraz, wiec nic juz po mnie w Huaraz. Nastepna (po ow nieszczesnej arbuzowej) noc spedzam juz w hosteliku, z ktorego niedaleko mam w gory. Robie zapasy prowiantu, zostawiam niepotrzebne rzeczy pod opieka wlasciciela  i wyruszam.
     

    I tu pojawila sie pierwsza proba sil. Ania vs. niesamowicie wysokie ceny. 10 zl za dojazd (kilka km) do punktu wypadowego na szlak, 75zl za wejscie do parku. Ktos tu mocno na glowe upadl! Za nic nie dam prawie stowy zeby sobie po gorach na wlasnych nogach pochodzic i przespac noc we wlasnym namiocie. Oczywiscie i jak zwykle (och jakze to nieskromnie:P) probe sil wygrywa Ania. Troche zawdzieczam wlasnym nogom, na ktorych przechodze polowe drogi do wejscia do parku, troche mojemu jak zwykle niesamowitemu szczesciu. Udaje sie bowiem zlapac stopa z inzynierami nadzorujacymi budowe kanalu wodnego w malenkiej wiosce wysoko w gorach. Dzieki temu nie dosc ze przejechalam przez punkt pobierania oplat niezauwazona to jeszcze udalo mi sie zabrac z nimi do samego konca - wysoko, wysoko w gory, gdzie budowany jest wodociag. Co prawda bylo mi to zupelnie nie podrodze do mojego "Santa Cruz", ale tak to juz jest z tym podrozowaniem-nie-planowaniem:) Najpierw wedrujac, potem z paki inzynierskiego jeepa spogladam na Cordillera Blanca. I wiecie jakie skojarzenie przychodzi mi namysl? Piekne sloneczne lato w Polsce! Jestesmy bardzo wysoko (3-4tys mnpm) wiec nie ma juz bananowcow i palm. Co jest? Jest przenica, ziemniaki, mlecze, lubin... Do tego piekne blekitne niebo, blyszczace w sloncu jeziorka i - gdy zadrzec wysoko glowe - osniezone szczyty (juz troche mniej letnio-polskie:P). Bajkowo!

    Pod wieczor, podwieziona przez inzynierow w "moim" kierunku, docieram do pierwszej strzalki wskazujacej szlak. Nocleg w namiociku nad potokiem (trawa jest tu taka miekka, zielona i soczysta, ze spi sie jak na materacu!) i nastepnego dnia, gdy ledwie slonce wdziera sie w doline, ja juz wedruje. Jest magicznie i przepieknie. Przez cala droge otaczaja mnie rozlegle zielone laki usiane najprzerozniejszymi kwiatami. Dzis czuje wiosne! Kto by pomyslal, ze mamy tu wlasnie srodek jesieni... Jesieni? Jak tak ma wygladac jesien (ktorej w Polsce deszczowej-mglistej-pazdziernikowej szczerze zawsze nienawidzilam) to moze sobie byc nawet przez caly rok! Calego tego sielskiego obrazka dopelniaja spadajace z hukiem po obu stronach doliny liczne wodospady, blektne i zielone stawy, sniezne czapy na pieciotysiecznikach i stada bydla, koni, oslow i molow pasace sie wsrod lak. Magicznie! Ta wiosna (jesien!) doodaje sil. Jeszcze nigdy chyba nie szlo mi sie tak lekko. Trzeba przyznac, ze szlak nie jest zbyt wymagajacy, ale wziawszy pod uwage, ze na plecach mam wypchane szczelnie 55 litrow namiotu, prowiantu, wody, cieplych ciuchow, spiworow, zestawu do gotowania itd (to jest minus wedrowania samemu, ze nie mozna sie ladunkiem podzielic) to zadziwiam sama siebie. Codziennie budze sie wraz ze wschodem slonca o 6 i po szybkim sniadanku juz jestem w drodze. Tak ide i ide, z krotkim postojem na obiad, az do szarzenia zapowiadajacego niedluga ciemnosc (ok 17). I zatrzymuje sie tylko z powodu nocy. Nogi (i serce!) chca dalej. Naprawde przepiekny trekking!

    Tak wedruje dwa dni. Trzeci jest juz ciezszy. Trzeba bowiem wdrapac sie ponad 800m stromym kamienistym podejsciem na przelecz. Sapie ale ide. Cztery tysiace sto, cztery tysiace dwiescie... cztery tysiace siedemset... i wreszcie jest! Czerwona tabliczka mowi "Punta Union 4750". Tak wysoko to jeszcze chyba nie bylam. (Moze raz, na Elbrusie gdzies tam zawitalam w te okolice, ale szybko mgla przegoniona zawrocilam...) Jak by nie bylo - SUPER! Co mnie cieszy jeszcze bardziej, choroba wysokosciowa nie powala mnie na nogi. Oddycha sie ciezko, idzie wolniej niz zwykle... Ale sie idzie! Glowa nie peka i nie ma sie checi zwrocic sniadanka. Z ta radoscia rozsiadam sie na chwile na "szczycie". Siedze, odpoczywam, pstrykam zdjecia, kiedy nagle cos puka mnie w glowe.  Drugie, trzecie... jedna po drugiej spadaja z nieba lodowe kulki gradu wymieszane ze sniegiem. Wow! To moj pierwszy snieg tego roku:)

    Potem zaczyna sie schodzenie. Do schodzenia najbardziej pasuje powiedzenie " Nie mow hop...". W tym wypadku " Nie mow ´nie dopadla mnie choroba wysokosciowa`, poki nie zejdziesz". Taaaaak... Nie jest wesolo. Dopadle z opoznieniem efekty ubozszego w tlen powietrza daja sie we znaki rozrywajacym czaszke bolem glowy i checia wyrzucenia z siebie wszystkich wnetrznosci. Ide i tak sobie w duszy marudze, kiedy na drodze staje mi dwojka backpackerow idaca w przeciwnym kierunku. Gadu, gadu, ile czasu jestesmy w drodze (cztery miesiace, trzy miesiace, pol roku), skad jestesmy, co planujemy dalej... Paul wyciaga z plecaka niewielka plastikowa torebke i podaje mi. " Chcesz lisci koki? Sa dobre na chorobe wysokosciowa".
    ------------------------------------------------
    I tu wyjasnienie dla wszystkich mam i babc, ktore sobie teraz mysla "Boze! Dziecko drogie! Narkotyki!":
    Liscie koki to nie narkotyk! Tyle maja wspolnego z kokaina co makowiec z heroina czyli pochodza od tej samej rosliny. To czlowiek przybyly zza oceanu wymyslil, ze mozna z tego zrobic silnie uzalezniajacy  bialy proszek. Dla indian w tych stronach od niepamietnych czasow koka byla roslina magiczna i rytualna, a jej zucie pozwalalo zniesc chorobe wysoksciowa czy ciezkie warunkii pracy.  Liscie koki  zwiekszaja odpornosc organizmu, hamuja uczucie glodu i pragnienia, sennosc, dodaja energi. Slowem dzialaja troche tak jak kofeina czy guarana zawarta w dostepnych w Polsce napojach energetycznych, a kupic je tu mozna w zwyklym sklepie spozywczym czy na targu. Ba! Jako, ze mozna z nich zrobic rowniez napar, w supermarketach, zapakowane w saszetki i herbaciane pudeleczka liscie koki stoja gdzies miedzy herbata Lipton a  rumiankiem. No ale wrocmy do zucia...  Bierze sie garstke lisci, zwija w rulonik i wtyka (troche jak chomik) "w policzek". Powoli, wraz z wytwarzanioem sliny, uwalniaja sie z lisci soki o silnym herbacianym smaku.
    ------------------------------------------------
    Wedruje dalej zujac liscie. Czy to koka czy wiecej tlenu? Juz troche lepiej.

    Ostatni nocleg juz nieopodal pierwszych pasterskich zabudowan. Rankiem tylko kilka km do szosy i standardowo autostopem sune w dol kolejna przepiekna dolina. U jej wylotu kolejny kontrolny punkt wylapujacy turystow i kazacy placic. Podobno sa rygorystyczni  do tego stpnia, ze przeszukuja plecaki zeby wywnioskowac ile czasu sie bylo w gorach. Kierowca mowi: "bedziesz musiala zaplacic". Ja blado-zielona probuje przypomniec sobie wszystkie historyjki, ktore po drodze wymyslilam dlaczego nie posiadam biletu wstepu, a w moim plecaku znajduje sie osmolona menazka jeszcze pelna ugotowanego wczoraj makaronu. (Jak to w parkach narodowych bywa i tu nie wolno rozpalac ogniska:P). Dojezdzamy do szlabanu, a ten... otwiera sie i mozemy swobodnie przejechac. Uffff.... nie zauwazyli mnie! Chwala Bogu za autostopy na lokalnych blachach:)

    środa, 7 kwietnia 2010

    Kryzys samotnosci

    No i masz babo placek! Przyszedl kryzys. Zroibilo sie zle, smutno i samotnie. Zaczelo brakowac kogos przy boku, ramienia, zeby sie czasem wyzalic, albo kogos, zeby mu powiedziec "Patrz! Jak tu pieknie!".

    Bywaly juz w tej podrozy gorsze chwile i male kryzysiki. Nie zawsze wszystko bylo pieknie ladnie. Najwiekszy z nich w Cartagenie, kiedy bylam chora i slaba i ciezej bylo sobie radzic. Bywalo zle. Ale nigdy, NIGDY, ani przez chwile nie pomyslalam, ze chce wracac. A teraz... teraz zaczynam myslec o powrotach. Nie juz zaraz, za moment (z reszta kupienie biletu na ostatnia chwile byloby rownoznaczne z zadluzeniem sie u wszystkich krewnych i znajomych na najblizsze kilka lat:P), ale niedlugo. Za miesiac? Poltora? (w zasadzie za dwa miesiace i tak mija planowane pol roku:) ) Tluka sie po mojej glowie mysli zeby odpuscic Boliwie, Paragwaj i Brazylie, ktore wczesniej planowalam. I wracac.

    Myslalam, ze to chwilowe, ale nie - trwa juz tak we mnie kilka dni. Daje sobie jeszcze tydzien. Jak nie przejdzie to szukam biletow.

    Powod tego wszystkiego? Ciezko podac jeden. Mysle, ze sklada sie na taka postac rzeczy kilka spraw. Po pierwsze: CZAS. W koncu nie ma mnie w domu juz od czterech miesiecy. Nie widzialam rodziny, nie spotykalam sie z przyjaciolmi, ba! nie spalam we wlasnym lozku... Po drugie: DZIEWCZYNY. Przyjazd Karoliny i Mariki byl super i bardzo sie ciesze, ze moglam z nimi popodrozowac. Ale z drugiej strony przypomnial Gdansk, przyjaciol, imprezy... Rozmawialysmy duzo, a wiekszosc naszych rozmow dotyczyla wlasnie tego swiata, ktory gdzies tam za oceanem na chwile zostawilam. To sprawilo, ze  wrocily dobre wspomnienia i  przyszly mysli o tym jak bedzie jak wroce. Nowe plany i marzenia. A gdy wyjechaly wyrazniej odczulam roznice ktos jest/ nikogo nie ma. Po trzecie: PERUWIANCZYCY. Tak jak do tej pory spotykalam ogromne ilosci cieplych i serdecznych ludzi tak teraz, w Peru natykam sie czesciej na niechetne lub - co gorsza - cwaniaczkowate miny. W Ekwadorze ludzie zaczepiali na ulicy i zzaciekawieniem pytali skad jestesmy, pozdrawiali, zyczyli szczescia. Tu jest inaczej. Tu na ulicy gwizdza, wytykaja palcami, mowiac "mira! gringa!" (patrz! biala!). Gdy kogos poprosic o pomoc to albo ci jej nie udzieli albo zrobi to z wielka laska. Hmmm... Nie chce generalizowac. Moze po prostu szczescia w ostatnich dniach mi troche zabraklo (oh! a  moze juz cale wykorzystalam?! mialam go przeciez tyle!:P). Jak by nie bylo, przez to ze rzadziej spotykam przyjazne dusze, gorzej mi sie jezdzi i jeszcze bardziej teskni.

    Samotnosc nie byla taka zla przez ten czas. Ba! Cieszylam sie nia i czerpalam z niej wiele. Dzieki niej napewno niektorych rzeczy moglam doswiadczyc pelniej. Poza tym co dzien natykalam sie na mnostwo przyjaznych ludzi, ktorzy sprawiali ze wcale nie bylo samotnie. Ale wszystko ma swoje granice i swoj czas. Tak... teraz jest czas zeby powoli konczyc ta niesamowita wyprawe.
    Poza tym jest jeszcze ostatnia kwestia, ktora znaczaco wplywa na decyzje powrotu. Konczace sie powoli fundusze.W polowie maja da sie jeszcze znalezc zagubione studenckie dusze, ktore potrzebuja korepetycji przed zblizajaca sie sesja, a tym samym troszke dorobic. Dlatego tez ten czas bylby na powrot dobry.

    Zobacze... Wszystko przemysle, w glowie poukladam i zadecyduje. Tymczasem ruszam w gory. Bo gory na rozmyslanie sa wrecz wysmienite:)

    ...

    Rozmawiam z Ania na czacie i mnowie jej o moich nastrojach. Ania mowi, ze to dobrze, ze juz sie bala, ze nigdy nie bede chciala wracac. Hehe. To prawda - pamietam jak w Otavalo gdy chodzilam pomiedzy kolorowymi straganami oczy zachodzily mi lzami, ze kiedys bede musiala stad wyjechac. Dobrze. Teraz przynajmniej bede wsiadac do samolotu  mniej ze smutkiem ze cos opuszczam, a bardziej z radoscia, ze gdzies wracam:)

    wtorek, 6 kwietnia 2010

    Brzydkie psy w Trujillo

    Pierwszego brzydkiego psa zobaczylam w Trujillo wychodzac z muzeum Chan Chan. Wyszlam z niego szybko bo nie bylo tam nic ciekawego. No moze nie liczac wielkich plastikowych ludzi przedinkaskich. Ciekawe w nich bylo jednak jedynie to, jak mozna cos takiego w muzeum wystawic..

    Brzydki pies stal pod muzeum, merdal ogonem i  byl po prostu brzydki. Jego owlosienie ograniczalo sie do przerzedzonej garstki siersci na czubku glowy, a odslonieta szarobura skora robila odrazajace wrazenie. Zeby tylko nie podszedl, nie otarl sie. - pomyslalam - Na pewno siersc wypadla mu na skutek jakiejs dziwnej choroby. Moze jest zarazliwa dla ludzi.

    Potem poszlam do ruin niesamowitego palacu Nik An i o brzydkim psie na chwile zapomnialam. Palac ten byl centrum najwiekszego odkrytego w Ameryce Poludniowej miasta epoki prekolumbijskiej zajmujacego  powierzchnie az 24 kilometrow kwadratowych i liczacego okolo 30 tys mieszkancow. Miasto Chan Chan  powstalo w polowie IX wieku i bylo stolica Imperium Chimu, ktore panowalo tu zanim pojawili sie Inkowie. Zbudowane jest z suszonej na sloncu glinianej cegly adobe, a z powodu wielkosci i budulca znane jest jako "najwieksze gliniane miasto swiata". Przejscie sie po ruinach robi niesamowite wrazenie. Skomplikowane korytarze, wielkie place przeznaczone do obchodow wazniejszych wydarzen,  sciany obficie rzezbione, ozdobione podobiznami  ptakow, ryb i małych ssakow.

    To jedno, co mozna w okolicach Trujillo zobaczyc. Drugie wazne miejsce jest jeszcze starsze i zostalo zbudowane przez cywilizacje Mocha, ktora panowala tu w okresie I w. p.n.e. - IX w. n.e.  Nazywa  sie  Huacas del Sol y de La Luna czyli Swiatynie Slonca i Ksiezyca. Wszyscy tu mowia, ze wizyta tam jest obowiazkowa. Ide wiec. Przedzieram sie na druga strone miasta cudo ow zobaczyc. Czlapiac tak brudnymi ulicami staje kilka razy jak wryta. ¿Que pasa? Co to plaga jakas?  Najspokojniuej w swiecie obrzydliwy pies podnosi noge i znaczy po psiemu przydrozna latarnie. Ten to jest juz zupelnie lysy. Lysy i brzydki. Kilka minut drogi dalej inny lezy spokojnie w cieniu.
    W koncu, pozostajac wciaz pod dziwnym psim wrazeniem, docieram do Huacas, kupuje w kasie bilet i wraz z obowiazkowym przewodnikiem rozpoczynam zwiedzanie. Podobnie jak Chan Chan, i ta budowla zbutowana jest z adobe. Robi jednak tym niesamowitsze wrazenie, ze mimo uplywu czasu zachowaly sie kolory malowidel i rzezb (maja 18 wiekow, a kolory sa wciaz bardzo intensywne!!!!!!). Ze scian szczerzy zeby bog-natura. Humorzasty, zmienia miny, gdy przechodzimy z pomieszczenia do pomieszczenia. Przewodnik opowiada o znaleziskach i stworzonym na ich podstawie obrazie owczesniej kultury. Dlaczego czczono takie zwierzeta, jakie ofiary skladano bogom, jak wygladalo zycie zwyklego czlowieka, a jak zycie wladcow.  
    - Spojrz na te sciany! - mowi - Jak dziwnie sa zbudowane. Z pojedynczych fragmentow miedzy ktorymi zachowany jest kilkucentymetrowy odstep. To chroni przed niszczycielska sila trzesien ziemi. Zobacz... Tyle miast zbudowanych przez wspolczesnego czlowieka sie przez wieki zawalilo w tych regionach. A Huanca de la Luna stoi. Tego, co uleglo zniszczeniu nie zniszczyla natura. Owszem,  i czas,  i wiatry i deszcze odegraly tu pena role. Ale najgorsze uczynil czlowiek. W 17 wieku hiszpanscy konkwistadorzy mieli gdzies historie. Poszukujac zlota obracali w pyl resztki kultury Moche.

    Schodzimy stromymi schodami i stajemy na placu otoczonym wysokimi scianami pokrytymi kolorowymi rzezbami. Posrodku jednej z nich zostala umieszczona duza plyta rowniez chojnie przystrojona przenajrozniejszymi ornamentami. To kalendarz. Przewodnik wyjasnil mi co oznaczaja wyrzezbione na nim podobizny.
    - To zwierzeta charakterystyczne dla tego regionu, z roznych powodow wazne dla lokalnej ludnosci. - tlumaczy przewodnik - Jest waz i skorpion mieszkajace na pustyni, jest ptactwo domowe, a tam, widzisz... -Nie uwierzycie co powiedzial wskazujac na jakies niebieskie czworonozne zwierze! - to lysy pies. 
    - ????
    - Widzialas pewnie na ulicach Truillo takie brzydkie szare psy...
    - e y no widzialam. A to one nie byly chore?
    - Hehe! Faktycznie sprawiaja takie wrazenie. Nic im jednak nie dolega. To taka bardzo bardzo stara rasa, ktora znaly juz ludy Moche.
    - aaaaaaa..... 

    Nad swiatynia goruje swiety szczyt Cerro Blanco (czyli bialy). Dawno sie nigdzie nie wdrapalam, wiec teraz z checia znowu spojrze sobie na swiat z gory. Wcale nie jest latwo. Gora jest jakby poskladana ze stromych gladkich skalnych scian miedzy ktorymi lagodniejsze czesci pokryte sa sypkim piaskiem nawianym przez pustynie. Sciezki nie ma. Mozna  albo ze scisnietym sercem wdrapywac sie po twardej skale albo isc brodzac po kolana w osypujacym sie piasku. Dwa kroki naprzod jeden zeslizgujac sie w dol. W koncu jednak weszlam. Stanelam na szczycie i spojrzalam w dol. Jak okiem siegnac nic. Gdzies na horyzoncie blekitny pasek pacyfiku. A poza nim tylko pustynia. Juz jadac do Trujillo przekonalam sie, ze tak szybko to ona sie nie skonczy. Bedzie tak trwac sucha pylasta przez cale wybrzeze az do Chile, gdzie przerodzi sie w koncu w najsuchsza pustynie swiata - Atakame. Juz mnie jednak tak nie przeraza, jak przy wiezdzie do Peru. Przyzwyczailam sie do niej i polubilam te wielkie puste przestrzenie, piaszczyste wydmy, skaliste gory. Siedze na szczycie Cerro Blanco i ciesze ze swiata, ktory widze :)

    Schodzac, u podnoza gory spotkalam kobiete z brzydkim psem. Jako ze bylysmy tylko dwie na srodku pustkowia, naturalnym bylo zamienic slowo. Pogadalam z nia chwile, poglaskalam zdrowego jak rydz lecz dziwnego psa i poszlam dalej swoja droga.

    Potem wyszukalam brzydkiego psa w internecie. Wiecie jak nazywa sie rasa? Dokladnie tak jak mozna nazwac peruwianskiego psa bez siersci.  N A G I    P I E S    P E R U W I A N S K I   ! ! !
    :)