Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



wtorek, 23 marca 2010

Najpiekniejszy zbiornik wodny!

Plan na dzis to jezioro Quilotoa wypelniajace krater wygaslego wulkanu. Podobno przepieknie. Zobaczymy.

Anke podwozi nas do miejsca w ktorym pracuje. Szkoly polozonej wysoko w gorach. Opowiada nam, ze region, w ktorym sie znajdujemy (Zachodnie Cotopaxi) jest najbiedniejszym regionem w Ekwadorze. Przyczyna tego jest przede wszystkim surowy gorski klimat, ktory sprawia, ze do uprawy nadaja sie tylko ziemniaki i cebula. Nie wiele wiecej. 
Poki co, nie spotykamy jednak wielu ludzi i biedy, o ktorej Anke wspomniala tak wyraznie nie widac. Gdy wysiadamy przed szkola, na pustej drodze, dokola mamy przepiekne krajobrazy dolin i opadajacych w nie lagodnie stokow gor pokrytych poletkami upraw. Ogromne, ogromne przestrzenie. Na co zielenszych skrawkach pasa sie lamy, owce i alpaki. Postanawiamy nie lapac jeszcze stopa tylko powedrowac przed siebie droga i nacieszyc sie tym co mamy dookola. 
Gdy chodzenie sie nudzi, a na karcie pamieci sa juz zdjecia lam we wszystkich mozliwych ksztaltach, kolorach i pozycjach, lapiemy stopa i dojezdzamy nim do miasteczka Zumbahua. Tu od glownej drogi odbija mniejsza, prowadzaca do jeziorka.  W miasteczku biede juz widac. Widac ja na ulicy, na straganach, w twarzach ludzi. Kupiony w restauracyjce, gdzie stoluja sie lokalni, obiad kosztuje nie mniej niz gdzie indziej, ale zupa to w zasadzie goraca woda zabielona drobna kasza, a na drugie raz sie trafi na ryz z ziemniakami, raz na frytki z jajkiem. Miesa nie ma. Dzieci maja tu twarze doroslych, postarzale ciezkim klimatem. Na policzkach przekrwione rumience, jakby odmrozenia. Ich rodzice mowia, ze to od slonca i zimna. Niestety nie ma tu tego, co zauwazylam dotychczas w inych krajach, gdzie bieda niosla ze soba serdecznosc i pomocnosc. Tak bylo w Guzji czy w Maroko. Tu  jest inaczej. Tu gringo znaczy portfel, znaczy bogaty Amerykanin, ktorego mozna oszukac czy na cos naciagnac. Nie czujemy sie tu dobrze, czujemy sie obce, czujemy na plecach niemily wzrok bez sladow usmiechu. Uciekamy stad czym predzej.

Juz sie nie mozemy doczekac, juz sie cieszymy na chwile, kiedy ujrzymy ow przepiekne jezioro, o ktorym tyle slyszalysmy. Dojezdzamy do Miejscowosci Quilotoa... i niespodzianka - wszystko zasnute jest gesta szarobura mgla. Nie widac absolutnie nic. Nawet nie wiadomo gdzie jeziorko umiejscowic nie mowiac juz o jakichkolwiek zachwytach nad widokami. Jest przerazliwie zimno i co chwila siapi drobnym deszczem wiec wchodzimy do jakiegos hostelu z restauracyjka, zamawiamy kawe... i tak juz zostajemy. Ubrane we wszystkie cieple rzeczy, ktore mamy, trzesac sie z zimna przeczekujemy ta obrzydliwa pogode az do wieczora. Wieczorem namioty i spac. Z nadzieja ze rano bedzie piekne czyste niebo.

Pierwsza wynurzam sie z namiotu i w poszukiwaniu zakatka na "ubikacje" ide ze 20 metrow od namiotu za najblizszy wzgorek. I staje jak wryta! Za wzgorkiem wysoka skarpa spada w dol,  a u jej podnoza najpiekniejszy zbiornik wodny jaki kiedykolwiek widzialam. Ogromne zielono blekitne jezioro otoczone skalistymi gorami, ktore wraz z blekitnym niebem odbijaja sie w tafli. Majac przed soba takie widoki jemy sniadanko, a potem wyruszaamy na pieciogodzinny trekking dookola. Zmeczyc sie troche (co lubimy ogromnie) i popodziwiac ow cud ze wszystkich mozliwych stron.

3 komentarze:

  1. Niebo na wyciągnięcie ręki...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale pięknie... Szkoda, że nie lubię chodzić po górach ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja bym nie dotknął lamy za tyłek bo bym się bał że mnie opluje. Jezioro jest niesamowite!

    OdpowiedzUsuń