Do Huaraz dojezdzam na pace ciezarowki wyladowanej arbuzami. Brzmi pieknie i egzotycznie, ale niestety wcale takie nie jest. Ciezarowka jest wielka, ciezka i powolna, droga wyboista, a arbuzy bardzo BARDZO niewygodne. Ow fatalnego stopa udaje mi sie zlapac o 18, a wysiadam z niego po przejechaniu (uwaga!) 100 km o 4 nad ranem. Na arbuzach ciezko ulozyc sie wygodnie i zasnac. Do tego w miare opuszczania costy i wjezdzania coraz wyzej w gory robi sie zimniej i zimniej. Wkladam na siebie kolejne warstwy ubran, ale w koncu, gdy wszystrko mam juz na sobie, i tak trzese sie z zimna. I podskakuje na arbuzach! Zeby tego bylo malo, gdy mowiac sobie "nigdy wiecej" zeskakuje z paki, kierowca (Peruwianczyk!) wyciaga reke i mowi "dwadziescia soli". E? Tyle kosztuje autobus. Cieply, z siedzeniami (zamiast arbuzow) i jadacy 40km/h (nie 10!). Uch! Klocenie sie w srodku nocy na jakis niepewnych przedmiesciach jest ostatnia rzecza na ktora mam ochote, ale przynajmniej rozgrzewa troche i wyladowuje arbuzowa zlosc. Kierowca dostaje w koncu 5 soli, a ja czem predzej uciekam w jakies ciekawsze rejony.
Dwie godziny dzielace mnie od switu spedzam na komisariacie - jedynym cieplym otwartym miejscu, ktore udalo mi sie znalezc. Panowie troche sie dziwia co ja tu robie, ale pozwalaja mi sie troche u siebie ogrzac:)
A potem wstaje slonce i cale to nocne nieszczescie zostaje wynagrodzone z nadwyzka - goooooooryyyyyy:D Dookola miasta wraz z pojawieniem sie pierwszych czerwonych promieni pojawiaja sie kolejno ogromne osniezone szczyty. Jeden po drugim otaczaja miasteczko. Pije jakis cieply ziolowy napar od babulinki na ulicy, rozgladam sie dookola i szeroko otwieram na to wszystko oczy. Laaaaaaalllllllll!!!!
Huaraz to takie nasze Zakopane. Typowe turystyczne miasteczko wypadowe w gory. Jedna na drugim agecje turystyczne, hotele, hostale, wypozyczalnie sprzetu zimowego i sklepiki z pamiatkami. Jestem tam tylko tyle ile wymaga rozeznanie sie w terenie, wypytanie o szlaki i postanowienie gdzie i na ile wyruszam w gory. Wybieram 3-4 dniowa petle "Santa Cruz", ktora zaczyna sie w dolinie rzeki o tej nazwie, przechodzi przez wysoko polozona przelecz "Punta Union" i wraca do cywilizacji dolina sasiednia. Szlak zaczyna sie w okolicy miasteczka Caraz, wiec nic juz po mnie w Huaraz. Nastepna (po ow nieszczesnej arbuzowej) noc spedzam juz w hosteliku, z ktorego niedaleko mam w gory. Robie zapasy prowiantu, zostawiam niepotrzebne rzeczy pod opieka wlasciciela i wyruszam.
I tu pojawila sie pierwsza proba sil. Ania vs. niesamowicie wysokie ceny. 10 zl za dojazd (kilka km) do punktu wypadowego na szlak, 75zl za wejscie do parku. Ktos tu mocno na glowe upadl! Za nic nie dam prawie stowy zeby sobie po gorach na wlasnych nogach pochodzic i przespac noc we wlasnym namiocie. Oczywiscie i jak zwykle (och jakze to nieskromnie:P) probe sil wygrywa Ania. Troche zawdzieczam wlasnym nogom, na ktorych przechodze polowe drogi do wejscia do parku, troche mojemu jak zwykle niesamowitemu szczesciu. Udaje sie bowiem zlapac stopa z inzynierami nadzorujacymi budowe kanalu wodnego w malenkiej wiosce wysoko w gorach. Dzieki temu nie dosc ze przejechalam przez punkt pobierania oplat niezauwazona to jeszcze udalo mi sie zabrac z nimi do samego konca - wysoko, wysoko w gory, gdzie budowany jest wodociag. Co prawda bylo mi to zupelnie nie podrodze do mojego "Santa Cruz", ale tak to juz jest z tym podrozowaniem-nie-planowaniem:) Najpierw wedrujac, potem z paki inzynierskiego jeepa spogladam na Cordillera Blanca. I wiecie jakie skojarzenie przychodzi mi namysl? Piekne sloneczne lato w Polsce! Jestesmy bardzo wysoko (3-4tys mnpm) wiec nie ma juz bananowcow i palm. Co jest? Jest przenica, ziemniaki, mlecze, lubin... Do tego piekne blekitne niebo, blyszczace w sloncu jeziorka i - gdy zadrzec wysoko glowe - osniezone szczyty (juz troche mniej letnio-polskie:P). Bajkowo!
Pod wieczor, podwieziona przez inzynierow w "moim" kierunku, docieram do pierwszej strzalki wskazujacej szlak. Nocleg w namiociku nad potokiem (trawa jest tu taka miekka, zielona i soczysta, ze spi sie jak na materacu!) i nastepnego dnia, gdy ledwie slonce wdziera sie w doline, ja juz wedruje. Jest magicznie i przepieknie. Przez cala droge otaczaja mnie rozlegle zielone laki usiane najprzerozniejszymi kwiatami. Dzis czuje wiosne! Kto by pomyslal, ze mamy tu wlasnie srodek jesieni... Jesieni? Jak tak ma wygladac jesien (ktorej w Polsce deszczowej-mglistej-pazdziernikowej szczerze zawsze nienawidzilam) to moze sobie byc nawet przez caly rok! Calego tego sielskiego obrazka dopelniaja spadajace z hukiem po obu stronach doliny liczne wodospady, blektne i zielone stawy, sniezne czapy na pieciotysiecznikach i stada bydla, koni, oslow i molow pasace sie wsrod lak. Magicznie! Ta wiosna (jesien!) doodaje sil. Jeszcze nigdy chyba nie szlo mi sie tak lekko. Trzeba przyznac, ze szlak nie jest zbyt wymagajacy, ale wziawszy pod uwage, ze na plecach mam wypchane szczelnie 55 litrow namiotu, prowiantu, wody, cieplych ciuchow, spiworow, zestawu do gotowania itd (to jest minus wedrowania samemu, ze nie mozna sie ladunkiem podzielic) to zadziwiam sama siebie. Codziennie budze sie wraz ze wschodem slonca o 6 i po szybkim sniadanku juz jestem w drodze. Tak ide i ide, z krotkim postojem na obiad, az do szarzenia zapowiadajacego niedluga ciemnosc (ok 17). I zatrzymuje sie tylko z powodu nocy. Nogi (i serce!) chca dalej. Naprawde przepiekny trekking!
Tak wedruje dwa dni. Trzeci jest juz ciezszy. Trzeba bowiem wdrapac sie ponad 800m stromym kamienistym podejsciem na przelecz. Sapie ale ide. Cztery tysiace sto, cztery tysiace dwiescie... cztery tysiace siedemset... i wreszcie jest! Czerwona tabliczka mowi "Punta Union 4750". Tak wysoko to jeszcze chyba nie bylam. (Moze raz, na Elbrusie gdzies tam zawitalam w te okolice, ale szybko mgla przegoniona zawrocilam...) Jak by nie bylo - SUPER! Co mnie cieszy jeszcze bardziej, choroba wysokosciowa nie powala mnie na nogi. Oddycha sie ciezko, idzie wolniej niz zwykle... Ale sie idzie! Glowa nie peka i nie ma sie checi zwrocic sniadanka. Z ta radoscia rozsiadam sie na chwile na "szczycie". Siedze, odpoczywam, pstrykam zdjecia, kiedy nagle cos puka mnie w glowe. Drugie, trzecie... jedna po drugiej spadaja z nieba lodowe kulki gradu wymieszane ze sniegiem. Wow! To moj pierwszy snieg tego roku:)
------------------------------------------------
I tu wyjasnienie dla wszystkich mam i babc, ktore sobie teraz mysla "Boze! Dziecko drogie! Narkotyki!":
Liscie koki to nie narkotyk! Tyle maja wspolnego z kokaina co makowiec z heroina czyli pochodza od tej samej rosliny. To czlowiek przybyly zza oceanu wymyslil, ze mozna z tego zrobic silnie uzalezniajacy bialy proszek. Dla indian w tych stronach od niepamietnych czasow koka byla roslina magiczna i rytualna, a jej zucie pozwalalo zniesc chorobe wysoksciowa czy ciezkie warunkii pracy. Liscie koki zwiekszaja odpornosc organizmu, hamuja uczucie glodu i pragnienia, sennosc, dodaja energi. Slowem dzialaja troche tak jak kofeina czy guarana zawarta w dostepnych w Polsce napojach energetycznych, a kupic je tu mozna w zwyklym sklepie spozywczym czy na targu. Ba! Jako, ze mozna z nich zrobic rowniez napar, w supermarketach, zapakowane w saszetki i herbaciane pudeleczka liscie koki stoja gdzies miedzy herbata Lipton a rumiankiem. No ale wrocmy do zucia... Bierze sie garstke lisci, zwija w rulonik i wtyka (troche jak chomik) "w policzek". Powoli, wraz z wytwarzanioem sliny, uwalniaja sie z lisci soki o silnym herbacianym smaku.
------------------------------------------------
Wedruje dalej zujac liscie. Czy to koka czy wiecej tlenu? Juz troche lepiej.
Ostatni nocleg juz nieopodal pierwszych pasterskich zabudowan. Rankiem tylko kilka km do szosy i standardowo autostopem sune w dol kolejna przepiekna dolina. U jej wylotu kolejny kontrolny punkt wylapujacy turystow i kazacy placic. Podobno sa rygorystyczni do tego stpnia, ze przeszukuja plecaki zeby wywnioskowac ile czasu sie bylo w gorach. Kierowca mowi: "bedziesz musiala zaplacic". Ja blado-zielona probuje przypomniec sobie wszystkie historyjki, ktore po drodze wymyslilam dlaczego nie posiadam biletu wstepu, a w moim plecaku znajduje sie osmolona menazka jeszcze pelna ugotowanego wczoraj makaronu. (Jak to w parkach narodowych bywa i tu nie wolno rozpalac ogniska:P). Dojezdzamy do szlabanu, a ten... otwiera sie i mozemy swobodnie przejechac. Uffff.... nie zauwazyli mnie! Chwala Bogu za autostopy na lokalnych blachach:)
Zdjęcia bomba! Zazdroszczę!
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że nie wynaleziono jeszcze aparatów do robienia zdjęć, które w pełni oddałyby ogrom gór.
OdpowiedzUsuńOstatnio miałem okazję zobaczyć kawałek Apenin i choć górki te są znacznie mniejsze, to na żywo wrażenie jest niesamowite.