Zeby odpoczac troche po tym moim wedrowaniu ulokowalam sie na chwile w Huaraz w hosteliku, ktory calym soba przeczy calej tej dotychczas napotkanej "tyrystycznosci" tego miasta. Za 12 zl mialam wlasny pokoj z lazienka, do dyspozycji kuchnie, nielimitowany internet, pralnie i przepiekny taraz z widokiem na gory. Do tego wszystkiego caly ten hostelik prowadzi absolutnie przesympatyczna rodzinka. Jako, ze obiecalam im reklame (ale jest to reklama jak najbardziej szczera) podaje jeszcze namiary jakby krtos sie kiedys w te miejsce swiata zablakal: Casa Jaimes, Jr. Alberto Gridilla 267, Huaraz, Peru - (0)43 42 2281
Tak wiec lokuje sie w tych wygodach na kilka dni, a ze mam do dyspozycji kuchnie, a niedaleko wspanialy kolorowy ryneczek, robie sobie wielka warzywna wyzerke. Ach jak ja dawno nie jadlam warzyw. Trzeba Wam bowiem wiedziec, ze obiad peruwianski (ten taki najtanszy za 2-3 zl, ktory jadam) sklada sie standardowo z dwoch rzeczy: ryzu i miesa. W roznych odslonach i pod roznymi nazwami, ale zawsze jest to ryz i mieso. W gorach jako, ze hoduje sie jeszcze slawne na caly swiat peruwianskie ziemniaki, gdzies pomiedzy ryzem a miesem jeszcze ziemnak taki zawita. Ale warzyw brak. A ja uwielbiam warzywa!
Trz dni spedzone w Huaraz wygladaly wiec nastepujaco: rano gubienie sie i znajdowanie w uliczkach pelnych warzywnych straganikow, powrot do hostalu z siatami wyladowanymi po brzegi, gotowanie, siekanie, mieszanie, a potem zachwycanie sie dawno nie odczuwanym smakiem buraczkow, fasolki, brokulow, salatki pomidorowo-awokadowej.... echhh... pycha:)
W przerwach od jedzenia zasiadam do komputera i szperam na tsronach lini lotniczych w poszukiwaniu biletu. Zadecydowalam bowiem, ze w polowie maja wracam do domu. Nastroj mam juz lepszy, zdecydowanie poprawiony przez gory (i warzywka;)), aczkolwiek chociazby ze wzgledow finansowych lepiej bedzie juz powoli wracac. Jedna linia lotnicza, druga, dziesieta... 4 tys, 5tys, 3,5tys za bilet... aaa! Dziewczyny przylecialy tu za bilet w dwie strony placac 2tys. Liczylam wiec ze i mi sie uda jakos taniej. Sprawdzam wszystkie okoliczne kraje jako miejsce wylotu, podobnie wszystkie wieksze porty lotnicze w Europie. Jedna druga linia i powoli zaczynam sie zalamywac. Nie mam jak wrocic!
Ok! Gleboki oddech... Damy liniom jeszcze jakis czas zeby pojawily sie jakies promocje. A tymczasem... wpadl mi do glowy pewien pomysl. Slyszalam od jakis podroznikow, ze istnieje mozliwosc zalapania sie na samolot "na stopa". Tzn na takiego "prawie-stopa". Rzecz polega na tym, ze siedzi sie na lotnisku i czeka. Jesli w jakims samolocie sa wolne miejsca tuz przed odlotem (np ktos z pasarzerow nie stawil sie do odprawy) to mozna takie miejsce zajac za symboliczna oplata 50$. To by bylo cos dla mnie. Nastepny przystanek Lima - popytamy, zobaczymy ile w tych opowiesciach prawdy. A jesli faktycznie da sie cos takiego zrobic, to zwiedze reszte Peru i w polowie maja zawitam z powrotem do stolicy czatowac na lotnisku.
Ot co! Jest plan to mozna spac spokojnie:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz