Noc spędzam na plaży w Paracas. Mieszkańcy mówią, że ich miasteczko jest najspokojniejsze na świecie. Że nie ma prawa mi się tu nic złego przydarzyć. Polowicznie przekonana przez mieszkanców, polowicznie przez ceny hosteli (tu zagladaja tylko turysci) vs. mój budżet, gdzieś między jedną wydmą a drugą rozstawiam swój mały zielony namiocik i zasypiam jak dziecko.
Nie boję się. Nie, nie. To nie tak. Boję się. Boję się, że już niczego nie będę się bać. Ewolucja doprowadziła do zaniku instynktu samozachowawczego. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że przyjdzie mi spać samej na dziko na Peruwiańskiej plaży, postukałabym się w głowę. Pamiętam czasy gdy śpiąc z kimś w namiocie w jakiś podmiejskich krzakach gdzieś w Europie czulam się niepewnie. Pamiętam jak przewracałam się z boku na bok nie mogąc zasnąć w "jedynce" na marokańskim odludziu, mimo że tuż obok w swoim namiocie spała para znajomych. I w Japoni - najbezpieczniejszym kraju świata - te na palcach policzone samotne noce, gdzie czułam już, że instynkt powoli zanika, ale mimo wszystko jakaś nutka strachu gdzieś tam się obijała. W końcu przyjechałam tu, sama, z duszą na ramieniu zaczęłam łapać stopa, rozbijać namiot w przedziwnych miejscach, zaprzyjaźniać się z ludzmi. Aż z dnia na dzień dusza przestała na ramie wyskakiwać i teraz przedziwnie spokojnie między jedną wydmą a drugą zasypiam jak dziecko w Peruwiańskim przybrzeżnym miasteczku... Sama siebie zaskakuję.
A widoki mam takie:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz