Na suchej i prostej jak strzelił Panamericanie, na moje rozpaczliwe kiwanie kciukiem zatrzymuje się pokaźnych rozmiarów Jeep. W środku wesoła rodzinka. Za kierownicą Hector, około trzydziestoletni mężczyzna mający zadziwiająco - jak na Peruwiańczyka - niebieskie oczy i kręcone włosy. Obok mnie na tylnym siedzeniu brat Hectora, Carlos niesamowicie jak na Peruwiańczyka wysoki (i przystojny;) ). A na przednim siedzeniu pasażera ich matka. Alejandra. Niska, ciemnooka starsza pani o przeserdecznym wyrazie twarzy. Jak na takich synów niesamowicie Peruwiańska! Pytają gdzie jadę.
- Nasca - odpowiadam.
- Będziesz latać samolotem nad naszymi tajemniczymi liniami? hm? Masz już zarezerwowana wycieczkę?
Mówię, że na lot samolotem mam zbyt szczupłe fundusze, ale podobno, gdzieś jest punkt widokowy, z którego patrząc wokół jakiś pogląd na ów archeologiczny fenomen można mieć.
- Jest, jest. Zawieziemy Cię tam.
Wychodząc rano na drogę, spojrzawszy na mape jak dużą odległość mam do przebycia, myślałam, że będę tłukła się w tym skwarze ze dwa dni. Tymczasem nic z tych rzeczy. Szczęście mnie nie opuszcza. Dojeżdzamy do wieży, a rodzinka orzeka, że mam 10 min na wdrapanie się na nią i rozpoznanie w dziwnych krztałtach rąk i drzewa, a potem jedziemy dalej. Stoję więc na wieży, pośpiesznie się rozglądam. No faktycznie - coś tam niby jest... takie tam dziwaczne plątaniny kresek...
Schodze. Nie dość, że na dole czeka na mnie obiecany klimatyzowany Jeep, to jeszcze unosi się w nim przepyszny zapach tradycyjnego smażonego w głębokim oleju mięsa chicharron. Tyle tych dobrych ludzi co dzień na mojej drodze, że już nawet nie dziwi, że i dla mnie jest porcja.
Już dojeżdżamy tam, gdzie moja droga odbija od drogi rodzinki. Już mam wysiadać. Już myślę "nic tu nie ma, nie wygląda bezpiecznie, powoli się ściemnia... co tu robić?". Kiedy Hector pyta
- A może pojedziesz z nami? Mieszkamy w małym miasteczku w głębi pustyni, tam gdzie powoli zaczynają wyrastać z niej Andy. Spodoba Ci się.
"Jupiiii!" - myślę.
- Oh! Dziekuję! to niesamowicie miło! Z chęcią! - mowię.
I tak trafiam do niesamowitego domu. Gdy po raz pierwszy przekraczam jego próg nie do końca potrafię się zorientować co tu jest nie tak. Ale coś "nie tak" jest z pewnością. Powietrze jest jakby gęstsze, bardziej lepkie, wdychane ustami zostawia na języku słodki posmak. Rozglądam się dookoła i po chwili już wszystko jasne: alfajores! To typowe południowoamerykańskie ciasteczka konstrukcją przypominająca trochę nasze markizy. Jest więc kruche ciasteczko, mleczny krówkowy krem i drugie ciasteczko. A dookoła przylepione obficie wiórki kokosowe. Okazało się, że Alejandra prowadzi małą (aczkolwiek znaną na całe miasteczko ) fabrykę ów ciasteczek. Nie muszę chyba mówić, że są przesłodkie i przepyszne i że poza przyjemnością zobaczenia jak się je tworzy, zjadłam ich całą tonę!!! ;)
Dostaję kolacje, własny pokój, a o jeszcze przed świtem (o barbarzyńskiej 5:00 rano!!!!) czeka na mnie drastyczna pobudka, załadowanie po omacku do samochodu i wycieczka-niespodzianka. Chłopaki pracują w kopalni jako nadzorcy i raz na jakiś czas muszą przeprowadzić tam kontrolę, krętą piaszczystą drogą wjechać w jeszcze większe NIC, tam gdzie na górskim zboczu stoi kilkadziesiąt skleconych naprędce słomianych chatek, a gdzieś wśród nich zieje czarna dziura. W chatkach wielkości średniego pokoju żyją całe rodziny. Kobiety dbają o to, żeby pracownicy nie chodzili głodni, a dzieci ,o trudnych - przez oblepiający je pył i brud - do stwierdzenia rysach twarzy, plączą się im między nogami albo gonią w tą i z powrotem po jedynej w "osadzie" drodze. Po skromnym górniczym śniadaniu dostaję swoją czołówkę, wskazówki jak nie spaść do jakiegoś szybu czy nie uderzyć głową w niski strop i ruszamy. Dziura, wąski tunel, coraz głębiej, coraz ciemniej, coraz mniej tlenu... mijamy mężczyzn o policzkach wypchanych koką (bez koki praca w takich warunkach byłaby wręcz nie możliwa) kłujących ścianę, albo ładujących co wykuli na taczki.. Wiozą to na światło dzienne, gdzie przed wejściem inni szukają w tej zwiezionej stercie kamieni grudek miedzi. Praca jest niesamowicie ciężka, długa i wyczerpująca, a pracownicy bardzo młodzi. Najmłodsi mają jeszcze nastoletnie twarze, najstarsi są około trzydziestki, nieczęsto czterdziestki. Podobno górnicy w Peru rzadko kiedy żyją dłużej. Zbija ich ta praca. Brak tlenu, wyziewy, ciężki wysiłek, koka żuta całymi dniami.
Carlos zatrzymuje się przy jednym z długich pionowych szybów.
- O! Tu mi jeden spadł i umarł. Szedłem kiedyś, patrzę: leży łopata, taczka, ale robotnika nie ma. Nie przejąłem się. Myślałem, że może odlać się poszedł. Potem, już wracając, usłyszałem z dołu jęki. Patrzę - leży, cały połamany i jęczy. Spadł. Wyniosłem go. Na moich ramionach umarł. No... tu, do tego szybu, spadł i umarł.
Mówi to z przejęciem, ale i trochę z przyzwyczajeniem. Bo nie pierwszy to pewnie ani nie ostatni, który spadł i umarł.
Dostaję kolacje, własny pokój, a o jeszcze przed świtem (o barbarzyńskiej 5:00 rano!!!!) czeka na mnie drastyczna pobudka, załadowanie po omacku do samochodu i wycieczka-niespodzianka. Chłopaki pracują w kopalni jako nadzorcy i raz na jakiś czas muszą przeprowadzić tam kontrolę, krętą piaszczystą drogą wjechać w jeszcze większe NIC, tam gdzie na górskim zboczu stoi kilkadziesiąt skleconych naprędce słomianych chatek, a gdzieś wśród nich zieje czarna dziura. W chatkach wielkości średniego pokoju żyją całe rodziny. Kobiety dbają o to, żeby pracownicy nie chodzili głodni, a dzieci ,o trudnych - przez oblepiający je pył i brud - do stwierdzenia rysach twarzy, plączą się im między nogami albo gonią w tą i z powrotem po jedynej w "osadzie" drodze. Po skromnym górniczym śniadaniu dostaję swoją czołówkę, wskazówki jak nie spaść do jakiegoś szybu czy nie uderzyć głową w niski strop i ruszamy. Dziura, wąski tunel, coraz głębiej, coraz ciemniej, coraz mniej tlenu... mijamy mężczyzn o policzkach wypchanych koką (bez koki praca w takich warunkach byłaby wręcz nie możliwa) kłujących ścianę, albo ładujących co wykuli na taczki.. Wiozą to na światło dzienne, gdzie przed wejściem inni szukają w tej zwiezionej stercie kamieni grudek miedzi. Praca jest niesamowicie ciężka, długa i wyczerpująca, a pracownicy bardzo młodzi. Najmłodsi mają jeszcze nastoletnie twarze, najstarsi są około trzydziestki, nieczęsto czterdziestki. Podobno górnicy w Peru rzadko kiedy żyją dłużej. Zbija ich ta praca. Brak tlenu, wyziewy, ciężki wysiłek, koka żuta całymi dniami.
Carlos zatrzymuje się przy jednym z długich pionowych szybów.
- O! Tu mi jeden spadł i umarł. Szedłem kiedyś, patrzę: leży łopata, taczka, ale robotnika nie ma. Nie przejąłem się. Myślałem, że może odlać się poszedł. Potem, już wracając, usłyszałem z dołu jęki. Patrzę - leży, cały połamany i jęczy. Spadł. Wyniosłem go. Na moich ramionach umarł. No... tu, do tego szybu, spadł i umarł.
Mówi to z przejęciem, ale i trochę z przyzwyczajeniem. Bo nie pierwszy to pewnie ani nie ostatni, który spadł i umarł.
Takich kopalni jest w okolicy jeszcze wiele. Podstawą gospodarki Peru jest bowiem przemysł wydobywczy. W tych rejonach pod ziemią aż roi się od rud miedzi, cynku, ołowiu, żelaza, ropy naftowej, gazu ziemnego, bizmutu, rtęci, molibdenu, antymonu, srebra, złota guano... Jest wiec kopalnia na kopalni. Część z nich legalna, duża część założona "na dziko", przez lokalnych mieszkańców gdzieś na pustynnych odludziach. Tak jak w tych pierwszych panują jeszcze jakieś zasady, kontrole, normy bezpieczeństwa, tak w drugich nikt się na warunki pracy, śmierć czy chorobę nie ogląda. Od dzieci po dorosłych w tych nieludzkich warunkach godzinami wydobywa się z ziemi połyskujące grudki po to, żeby potem mieć co do garnka wsadzić.
Wracamy krętą drogą wśród przepięknych widoków. W garści ciąży "pamiątkowa" grudka miedzi, w nosie i w gardle drapie jeszcze pył, po głowie biega silne wrażenie tego co widziałam. Wejść tam, poczuć, zobaczyć, pochylić się...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz