Arequipę, Colcę i kondory zostawiam za plecami kierując tym samym swój rządny nowych wrażeń wzrok na zachód. Ku odwiecznie wymarzonej Boliwii. Jeszcze tylko krótki przystanek w Puno, ulokowanie zbędnych rzeczy u hosta Lizandro, krótki rzut oka na sławne jezioro Titikaka (jeszcze tu wroce, wiec przyjrzeć się dokladniej bedzie okazja) i już jadę zatłoczonym mikrobusem ku granicy. Z głośników leci jakiś przebój o miłości w rytmie bachaty (oooo! tak cię kocham! oł je! wróć do mnie piękna brunetko! bez ciebie zycie nie ma sensu! oł je!), a ja pogryzam chiclo con queso czyli rodzaj białej kukurydzy (poza kolorem różni się od znanej w Polsce tym, że ma znacznie większe ziarna i nie jest taka słodka) z serem.
Dwie godziny później jestem już na granicy. "BIENVENIDOS A BOLIVIA" mówi drukowanymi literami szyld nad głową. Jedna, druga pieczątka, wymiana waluty, zmiana małego zatłoczonego busika na jeszcze mniejszy i jeszcze bardziej zatłoczony. Już sunę przez nowy kraj. Łapczywie wyglądam przez okno, ale za oknami bez zmian. Nadal pustka, pustka, trawy, i lamy, pustka... Słowem: Altiplano.
poniedziałek, 26 kwietnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz