Kanion Colca. Wielu - w tym sprzedający pamiątki Peruwiańczycy - twierdzi, że najgłębszy na świecie. Z tego co mi udało się wyszperać w internecie tak faktycznie było (jeśli wiedzę ludzką uważać za wyznacznik tego czy coś na świecie jest czy też tego nie ma) do roku 1994. Wtedy to bowiem okazało się, że gdzieś tam w odciętych od świata zakamarkach Tybetu ktoś odkrył coś głębszego i naszą Colcę zdetronizował. Nie szkodzi. Dla mnie "naj" czy nie "naj" nie tak istotne jak ten zawrót głowy przy spojrzeniu w dół na wijącą się 3501 metrów niżej rzekę Colca. A zawrót głowy - trzeba przyznać - niczego sobie!
Żeby dotrzeć na skraj urwiska, spojrzeć w dół i przeżyć ów zawrót trzeba najpierw opuścić Arequipę. Najłatwiej jest wsiąść na głównym dworcu w rozklekotany autobus i daść się powieść. 140 kilometrów przez aż-po-horyzontalne, magiczne NIC. Pustkowia pokryte jednostajnie żółkłą, wyschniętą na jesień trawą i niczym zagubione wśród nich stada lam, alpak, wikunii. Na końcu tej długiej pustej drogi jest wioska Chiva. Standardowo, jak każda inna peruwiańska wioska, przez którą przewijają się turyści, wita głośną gromadą zapraszających w swoje progi właścicieli noclegowni, przewodników i kierowców taksówek. Hmm... może "zapraszających" to nienajodpowiedniejsze sformułowanie. "Zapraszać" ma gdzieś w swej genezie "prosić". Po peruwiańsku jest "kazać", "zaciągać", "obskakiwać" i "krzyczeć". Nie "prosić". Ułóżcie sobie sami z powyższego peruwiańskie "zapraszać". Łatwo nie jest, ale się przez ten natarczywy tłum jakoś przedzieram, przecinam szybkim krokiem istniejące tu trzy drogi na krzyż i oto jestem na głównym placu tuż pod szyldem "informacja turystyczna". Mówią mi tyle co już wiem czyli nie wiele, na czarno-białej mapce zaznaczają miejsca w które warto się wybrać. Już się zaczynam zabierać za to wybieranie się, kiedy jedną kroplą za drugą chłodny deszcz przegania mnie pod dach, zmieniając tym samym moje plany. Ale nie jest źle - ze wszystkich możliwych dachów trafiam pod ten chyba najatrakcyjniejszy - lokalny targ. Wow! powiadam gdy zanurzam się w alejkach. Wszystko tu jest prawdziwe, tanie i bardzo lokalne. Turyści zazwyczaj do Chivy zaglądają tylko po to żeby przesiąść się z jednego autobusu w drugi. Wgłąb miasteczka zanurza się już niewielu. Pochylam się nad wszystkim po kolei pamiętając, że trzeba spoglądać jakby od niechcenia. Bo jeśli wykażesz odrobinę zainteresowania - już Cię mają. Mają i nie wypuszczą. Ujmuje mnie malutki sweterek z wełny alpaki. Myślę sobie, że jest pewien mały Krzyś, który właśnie idzie na świat i dla Krzysia będzie jak ulał! Zatrzymuję się na dłużej niż tylko "od niechcenia" i już nie mija chwila a już jestem całą sobą zaangażowana w targi ze sprzedającą babulinką. Urzeka mnie. Nie jest tak nachalna, za to szczera i serdeczna. Ot taka babulinka z tych co to powodują, że się człowiek w duszy potem pół dnia uśmiecha. Biorę jeszcze pasek i dwa portfeliki, płacę połowę tego co zapłąciłabym za to w Arequipie. Wyglądam w niebo i widzę, że już po spektaklu. Więcej dziś padać nie będzie. Mogę wyruszać.
Wyruszam więc z kciukiem gotowym do stopowania. Ale szybko ze swojego zamiaru rezygnuję. Jest tak pięknie, że nie warto przyglądać się temu w mgnieniu oka. Lepiej iść powoli, wdychać i zachwycać się. Gdzie okiem sięgnąć w stronę kanionu z gór schodzą kwadratowe tarasy pól uprawnych, łagodnie szumią złote pola pszenicy, a zachodzące słońce milionem odcieni czerwieni zaczyna z tym złotem swoją codzienną Baaaaajecznieeee!!!!
Potem szarzeje. Nastawiam ucha na warkot samochodu, macham jadę. Po godzinie jestem już zaplątana w mój puchowy śpiworek. Ubijam pod głową zwinięte w kłębek spodnie i kurtkę idealnie imitujące poduszkę i zasypiam.
Pierwszy poranny samochód zabiera mnie do punktu widokowego "cruz de condor" [krzyż kondora]. Siadam z nogami wywieszonymi nad urwiskiem i skubię chirimoyę ( to mój faworyt w śród owoców ostatnich dni). Pestki jedna po drugiej spadają sobie trzy kilometry w dół, a ja czekam. Co chwila przybywają nowe mikrobusy, wysypują się z nich japońskie, niemieckie i amerykańskie wycieczki. Wszyscy, tak jak ja, siadają i czekają. Tu bowiem czekanie jest sednem. A gdy się już się zmęczony rzucaniem pestek człowiek doczeka (a tu dużo od pogody zależy i nie każdego dnia można) szeroko rozdziawia oczy i usta i stara się aparatem uchwycić choć część tego co się tu wyprawia. Nigdy nie widziałam ptaków tak potężnych, tak majestatycznych i z tak bliska. Ogromne kondory unoszone przez kominy powietrzne zataczają kola wznosząc się w górę z dna kanionu. Momentami są tak blisko, że da się dostrzec wyraźnie ich oczy, dziób,i ten charakterystyczny kondorzy wyraz "twarzy". Przepiękne. To jeden z tych silniejszych i robiących największe wrażenie zetknięć z naturą w mojej podróży.
Standardowym planem zwiedzania kanionu jest zejście w dół i wdrapanie z powrotem. To musi dopiero dawać poczucie ogromu natury. Tym bardziej, że podobno widoki towarzyszą temu piękne a na samym dnie kryje się zielona oaza rzeczna. Ja jednak nie czuję się dziś na siłach na taki duży wysiłek, więc postananawiam zrobić sobie spacer po bardziej płaskiej okolicy. Wąską ścieżką zanurzam się między pola, mijam pasterzy i rolników, łypię okiem na kanion z drugiej strony. Tam gdzie nie jest już tak głęboki, jednak nadal spektakularny.
W hotelilku zrzucam z ramion ciężki plecak. Chłopak, który obsługuje pokoje jest mniej więcej w moim wieku, robi wrażenie bardzo sympatycznego i nie dużo czasu zajmuje mu przekonanie mnie, że dziś jest właściwy wieczór na test lokalnych drinków. Typowe peruwiańskie Pisco będące czymś na kształt naszej wódki dotychczas nie przypadało mi do gustu. Jak się okazało - tajemnica kryje się w dodatkach. Pisco sour to drink złożony z pisco i dużej ilośći soku z limonki lub specjalnego kwaśnego kaktusa (duuuuużo kwaśniejszego niż limonka). Ja mam okazję przetestować okrutnie kwaśną ale i okrutnie smaczną wersję kaktusową. Taki ten kaktus pyszny i taki ten dzień cudowny i tak się sympatycznie gadało, że hmmmm... trochę tego pisco w barze ubyło;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz