W Arequipie - kolejnym na mej drodze białym kolonialnym mieście - zatrzymuję się u couch-surfera Paula. Przez trzy dni mieszkam w domku w luksusowej dzielnicy. Robię sobie wycieczki na starówkę, załapuje się na obiadki gotowane przez rodzinną kucharkę, wyleguję przed kablówką, biorę prysznic za te wszystkie razy, kiedy go nie było i błogo błogo wypoczywam. Ot taki głębszy oddech przed dalszym wędrowaniem.
A miasto? No jak to kolonialne miasta. Miło poszwendać się i zagubić pośród wąskich uliczek, posiedzieć z książką na jednym ze skwerków z fontanną, pozadzierać w górę głowę przyglądając się białym budynkom. Jednakże to, czym miasto absolutnie mnie ujmuje, to nie architektura, a rękodzieło. Dużo tu małych sklepików po brzegi wypełnionych wyrobami z wełny lamy i alpaki oraz drobiazgów pstrokatych kolorowym lokalnym haftem. Wszystko tańsze niż w innych rejonach, a panie przemiłe i chętne do targowania. Co dziennie przebieram więc w górach lokalnych gadżetów, zaprzyjaźniam się z handlarkami i znoszę do Paula siaty mniejszych i większych drobiazgów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz