La Paz to największa, licząca ponad dwa miliony mieszkańców, aglomeracja Boliwii. Ukryta w niecce ze wszech stron otoczonej pustynnymi górami, pośród bezkresnej nicości Altiplano. Nikt by się tu miasta nie spodziewał. A jednak jest. I ma się całkiem dobrze w praktyce przejmując rolę stolicy po Sucre, które takową zdaje się być już tylko na papierze. To tu bowiem, w La Paz, mieści się siedziba rządu, administracja i tu toczy się całe „państwowe życie”.
La Paz po hiszpańsku znaczy pokój. I we mnie pojawiło się (jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności czy też może naturalną koleją rzeczy) ogromnie dużo spokoju, gdy tam byłam. I uczucie jakiegoś takiego zakochania, pogodzenia, wyciszenia. Takie uczucie, które trudno ubrać w słowa. Zaczarowało mnie to miasto totalnie. A stało się to zupełnie jak w filmach - od pierwszego wejrzenia.
Do miasta wjeżdżamy od góry (bo jak tu inaczej wjechać w nieckę?). My czyli ja i reszta pasażerów rozklekotanego mikrobusika z granicy. Wjeżdżamy i oczy otwieramy szeroko, nosy przyklejamy do szyb. Mimo że część pasażerów z pewnością jest tutejsza i wiedziała czego się spodziewać, widok jest taki, że zapiera dech absolutnie każdemu. Czy jest tu pierwszy czy setny raz. Nagle kończy się wszechobecność trawy i bezkresność nicości, a proste dotąd jak strzelił drogi zamieniają się w kręte i strome uliczki chylące się ku dolinie. Na samym jej dnie - centrum miasta z reprezentacyjnymi wieżowcami i odchodzące od niego we wszystkie strony (lecz zawsze pod górę) ulice z domami i domkami wszelkiej maści. Im dalej, a tym samym wyżej, tym domki mniejsze i biedniejsze i tym ich więcej jeden na drugim. Wszystko to, razem wzięte, daje ilość okien trudną do wyobrażenia sobie. Okna te zaś dają czerwonemu zachodzącemu słońcu prawdziwe pole do popisu – aby się w nich rozpraszać, odbijać i załamywać tworząc niesamowity spektakl kolorów, świateł i cieni. A to wszystko widziane z wzniesienia jak na dłoni. Wyobraźcie to sobie i spróbujcie nie westchnąć. W moim mikrobusiku pasażerowie z przyklejonymi do szyb nosami wzdychają. Ja wzdycham i się zakochuję.
Wędruję wolnym krokiem po głównej ulicy miasta czekając na mojego hosta. Czysto tu i schludnie (pierwszy raz od kilku miesięcy widzę kosze na śmieci!!!!) i niespodziewanie nowocześnie. Oświetlony ciepłym światłem latarni przewija się wokół mnie potok Boliwijczyków. Nie wiem jeszcze jacy są, ale obserwując twarze widzę w nich dużą dozę spokoju. Może taki mam humor i takie dziś spojrzenie na świat, a może faktycznie jacyś tacy wszyscy są szczęśliwsi. Ja na pewno. Siedząc tak i przyglądając się. Na dodatek te zakochane pary, których dostrzegam tu znacznie więcej niż gdzie indziej (czy w La Paz się bardziej kocha? czy to pojawia się we mnie obsesja samotności od tego samotnego wędrowania?). Przesiadują na parkowych ławeczkach, opierają się o mury starych kościołów, wędrują ulicami objęci. Ale się na to dobrze patrzy! A dopełnieniem tego wszystkiego (błogiego i pogodnego) był wielki reklamowy bilboard, który w pewnej chwili przykuł moją uwagę. Jakiś bank czy telefonia komórkowa wielkimi literami mówiła „Jeden uśmiech może zmienić świat.” Fajnie. I prawda.
O wyznaczonej godzinie, w wyznaczonym miejscu zatrzymuje się supernowoczesny czarny samochód. Przyciemniana szyba od strony pasażera zjeżdża na dół i ukazuje się całkiem przyjazna facjata. Na oko trzydziestoletnia.
Hmmm... Przyznam szczerze, że chwilę się waham. Ten samochód jakoś nie bardzo mi pasuje do modelu couchsurfera. Ale, że nie za bardzo mam wybór -jest już bardzo późno, przed chodzeniem po nocy po południowoamerykańskich miastach wszyscy ostrzegają, a hosteli w najbliższym otoczeniu nie ma (co sprawdziłam nie będąc pewna czy host się pojawi) - to w końcu wsiadam. Erwin, prawnik, okazuje się być szalenie sympatyczny, przez co przestaję się bać i zupełnie rozluźniona zatapiam w wygodnym skórzanym fotelu
- To może na początek mała wycieczka po mieście?
- Jestem za!
Popijając boliwijskie piwko krążymy po wąskich uliczkach. Wjeżdżamy w górę i w górę, aż w końcu, gdy jesteśmy bardzo wysoko, Erwin mówi
- To jedne z bezpieczniejszych slumsów. Z samochodu nie radzę wychodzić, ale póki jesteśmy w środku nic nam nie grozi. A teraz patrz!
Jeszcze jeden zakręt i sciany domów przestają zasłaniać świat. Jesteśmy na małym parkingu a przed nami, w dole rozpościera się całe miasto. Milion światełek.
- Łaaaaaaaaaał!!!!
Po tej dawce zachwytu, wciąż zrelaksowana w fotelu daję się powieźć z powrotem do centrum. Rozmawiamy w najlepsze kiedy coś przestaje mi w tym wszystkim pasować. Mój host jakby nigdy nic informuje mnie, że niestety jest u niego kuzyn i jedyny pokój dostępny dla gości jest przez najbliższe dni zajęty, więc nie będzie w stanie przyjąć mnie u siebie. "Aa..ale jak to tak?" - myślę już znacznie mniej zrelaksowana. Spoglądam na zegarek - dobrze po północy. "I co teraz? O co chodzi?"
- ... więc myślę sobie czy nie przeszkadzałoby Ci jakbyś zamieszkała hotelu?
- "eee?" - nadal tylko myślę, nic nie mówię i czekam na rozwój wydarzeń.
- To hotel mojego znajomego, więc oczywiście za nic nie musisz płacić. Co ty na to? na ile nocy chcesz zostać?
Kolejne dwa dni zanurzam się w kolorowym świecie uliczek La Paz. A jest to – muszę przyznać – dużo trudniejsze niż w jakimkolwiek innym mieście. Bo nie dość że uliczki wszystkie strome, wąskie i kręte to jeszcze rozrzedzone powietrze (jesteśmy na 3650 mnpm!!!) sprawia że oddycha się trudniej i męczy szybciej. Chodzę więc wolno i byle pretekst do zatrzymania jest dobry – targ z różnościami, jedno z ulicznych stoisk ze świeżymi pierożkami salteña, chwila warta uchwycenia na zdjęciu, kolorowa Indianka próbująca sprzedać jakiś drobiazg... Dwa dni chodzę powoli i - tak po prostu - cieszę się, że tu jestem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz