Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



wtorek, 27 kwietnia 2010

La Paz znaczy pokój

La Paz to największa, licząca ponad dwa miliony mieszkańców, aglomeracja Boliwii. Ukryta w niecce ze wszech stron otoczonej pustynnymi górami, pośród bezkresnej nicości Altiplano. Nikt by się tu miasta nie spodziewał. A jednak jest. I ma się całkiem dobrze w praktyce przejmując rolę stolicy po Sucre, które takową zdaje się być już tylko na papierze. To tu bowiem, w La Paz, mieści się siedziba rządu, administracja i tu toczy się całe „państwowe życie”.

La Paz po hiszpańsku znaczy pokój. I we mnie pojawiło się (jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności czy też może naturalną koleją rzeczy) ogromnie dużo spokoju, gdy tam byłam. I uczucie jakiegoś takiego zakochania, pogodzenia, wyciszenia. Takie uczucie, które trudno ubrać w słowa. Zaczarowało mnie to miasto totalnie. A stało się to zupełnie jak w filmach - od pierwszego wejrzenia.

Do miasta wjeżdżamy od góry (bo jak tu inaczej wjechać w nieckę?). My czyli ja i reszta pasażerów rozklekotanego mikrobusika z granicy. Wjeżdżamy i oczy otwieramy szeroko, nosy przyklejamy do szyb. Mimo że część pasażerów z pewnością jest tutejsza i wiedziała czego się spodziewać, widok jest taki, że zapiera dech absolutnie każdemu. Czy jest tu pierwszy czy setny raz. Nagle kończy się wszechobecność trawy i bezkresność nicości, a proste dotąd jak strzelił drogi zamieniają się w kręte i strome uliczki chylące się ku dolinie. Na samym jej dnie - centrum miasta z reprezentacyjnymi wieżowcami i odchodzące od niego we wszystkie strony (lecz zawsze pod górę) ulice z domami i domkami wszelkiej maści. Im dalej, a tym samym wyżej, tym domki mniejsze i biedniejsze i tym ich więcej jeden na drugim. Wszystko to, razem wzięte, daje ilość okien trudną do wyobrażenia sobie. Okna te zaś dają czerwonemu zachodzącemu słońcu prawdziwe pole do popisu – aby się w nich rozpraszać, odbijać i załamywać tworząc niesamowity spektakl kolorów, świateł i cieni. A to wszystko widziane z wzniesienia jak na dłoni. Wyobraźcie to sobie i spróbujcie nie westchnąć. W moim mikrobusiku pasażerowie z przyklejonymi do szyb nosami wzdychają. Ja wzdycham i się zakochuję.

Wędruję wolnym krokiem po głównej ulicy miasta czekając na mojego hosta. Czysto tu i schludnie (pierwszy raz od kilku miesięcy widzę kosze na śmieci!!!!) i niespodziewanie nowocześnie. Oświetlony ciepłym światłem latarni przewija się wokół mnie potok Boliwijczyków. Nie wiem jeszcze jacy są, ale obserwując twarze widzę w nich dużą dozę spokoju. Może taki mam humor i takie dziś spojrzenie na świat, a może faktycznie jacyś tacy wszyscy są szczęśliwsi. Ja na pewno. Siedząc tak i przyglądając się. Na dodatek te zakochane pary, których dostrzegam tu znacznie więcej niż gdzie indziej (czy w La Paz się bardziej kocha? czy to pojawia się we mnie obsesja samotności od tego samotnego wędrowania?). Przesiadują na parkowych ławeczkach, opierają się o mury starych kościołów, wędrują ulicami objęci. Ale się na to dobrze patrzy! A dopełnieniem tego wszystkiego (błogiego i pogodnego) był wielki reklamowy bilboard, który w pewnej chwili przykuł moją uwagę. Jakiś bank czy telefonia komórkowa wielkimi literami mówiła „Jeden uśmiech może zmienić świat.” Fajnie. I prawda.

O wyznaczonej godzinie, w wyznaczonym miejscu zatrzymuje się supernowoczesny czarny samochód. Przyciemniana szyba od strony pasażera zjeżdża na dół i ukazuje się całkiem przyjazna facjata. Na oko trzydziestoletnia.
- Jesteś Ana? Wskakuj!
Hmmm... Przyznam szczerze, że chwilę się waham. Ten samochód jakoś nie bardzo mi pasuje do modelu couchsurfera. Ale, że nie za bardzo mam wybór -jest już bardzo późno, przed chodzeniem po nocy po południowoamerykańskich miastach wszyscy ostrzegają, a hosteli w najbliższym otoczeniu nie ma (co sprawdziłam nie będąc pewna czy host się pojawi) - to w końcu wsiadam. Erwin, prawnik, okazuje się być szalenie sympatyczny, przez co przestaję się bać i  zupełnie rozluźniona zatapiam w wygodnym skórzanym fotelu
- To może na początek mała wycieczka po mieście?
- Jestem za!
Popijając boliwijskie piwko krążymy po wąskich uliczkach. Wjeżdżamy w górę i w górę, aż w końcu, gdy jesteśmy bardzo wysoko, Erwin mówi
- To jedne z bezpieczniejszych slumsów. Z samochodu nie radzę wychodzić, ale póki jesteśmy w środku nic nam nie grozi. A teraz patrz!
Jeszcze jeden zakręt i sciany domów przestają zasłaniać świat. Jesteśmy na małym parkingu a przed nami, w dole rozpościera się całe miasto. Milion światełek.
- Łaaaaaaaaaał!!!! 

Po tej dawce zachwytu, wciąż zrelaksowana w fotelu daję się powieźć z powrotem do centrum. Rozmawiamy w najlepsze kiedy coś przestaje mi w tym wszystkim pasować. Mój host jakby nigdy nic informuje mnie, że niestety jest u niego kuzyn i jedyny pokój dostępny dla gości jest przez najbliższe dni zajęty, więc nie będzie w stanie przyjąć mnie u siebie. "Aa..ale jak to tak?" - myślę już znacznie mniej zrelaksowana. Spoglądam na zegarek - dobrze po północy. "I co teraz? O co chodzi?"
- ... więc myślę sobie czy nie przeszkadzałoby Ci jakbyś zamieszkała hotelu?
- "eee?" - nadal tylko myślę, nic nie mówię i czekam na rozwój wydarzeń.
- To hotel mojego znajomego, więc oczywiście za nic nie musisz płacić. Co ty na to? na ile nocy chcesz zostać?
    I tak to „więcej szczęścia niż rozumu” daje o sobie znać kolejny (ktróry to już?) raz tej podróży. Zasypiam zakopana w pachnącej pościeli wielkiego łoża w trzygwiazdkowym hotelu.


    Kolejne dwa dni zanurzam się w kolorowym świecie uliczek La Paz. A jest to – muszę przyznać – dużo trudniejsze niż w jakimkolwiek innym mieście. Bo nie dość że uliczki wszystkie strome, wąskie i kręte to jeszcze rozrzedzone powietrze (jesteśmy na 3650 mnpm!!!) sprawia że oddycha się trudniej i męczy szybciej. Chodzę więc wolno i byle pretekst do zatrzymania jest dobry – targ z różnościami, jedno z ulicznych stoisk ze świeżymi pierożkami salteña, chwila warta uchwycenia na zdjęciu, kolorowa Indianka próbująca sprzedać jakiś drobiazg... Dwa dni chodzę powoli i - tak po prostu - cieszę się, że tu jestem.

    Brak komentarzy:

    Prześlij komentarz