Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



piątek, 1 stycznia 2010

Jaki pierwszy dzień taki cały rok

Jeśli jest tak faktycznie, to rok ten zapowiada się wyśmienicie. Pełen relaks, zero zmartwień, gorąco, palmowo z przepięknymi widokami…

Na promie poznaliśmy przesympatyczną parkę Polaków – Kasię i Darka, którzy, podobnie jak my, podróżują z plecakami . Postanawiamy połączyć siły i autobusem kombinowanym z autostopem, w czteroosobowym składzie docieramy nieopodal miejscowości Medina, która jest bazą wypadową na przepiękne plaże. Zaprasza nas do swojego hotelu Tony – Hiszpan, który dwadzieścia lat temu wyemigrował to Wenezueli, a teraz jest właścicielem wytwórni czekolady  i hotelu. Mówimy, że niestety nie jesteśmy w stanie pozwolić sobie na takie luksusy, ale on zgadza się przystać na naszą studencką cenę. Jesteśmy więc pół gośćmi hotelowymi, pół gośćmi rodziny. Dzięki temu nie tylko możemy się wyspać w iście królewskich warunkach, ale także uczestniczymy we wspólnym świętowaniu nowego roku. Wraz z żoną i trójką dzieci Tony’ego jemy wystawną kolację, a potem jedziemy do pobliskiego miasteczka odliczać do północy.

Ponieważ jest bardzo ciepło nic nie przeszkadza wyjść z zabawą na ulicę. Witać nowy rok należy głośno więc każdy szanujący się Wenezuelczyk otwiera samochodowy bagażnik, w którym obowiązkowo znajdować się muszą duże głośniki i na cały regulator puszcza rytmiczną wesołą muzykę. Dźwięki różnych melodii mieszają się ze sobą wzdłuż całej ulicy, a przy kolejnych samochodach roześmiane pary tańczą w rytm to jednej to drugiej muzyki. Do tego hałasu dołącza się jeszcze huk petard domowej roboty. Różnią się od kupnych do których przywykliśmy w Polsce tym, że ich cała efektowność polega na wzleceniu wysoko w powietrze i zrobieniu donośnego „bum”. Hałas jest tak duży, że z pewnością rekompensuje kolory i kształty, których niestety w tym przypadku brak.

Rankiem pierwszego dnia nowego ( lepszego!:) ) roku pakujemy ekwipunek plażowy i autostopem jedziemy na plażę Puy Puy. Cały dzień spędzamy na słodkim  leniuchowaniu na przepięknej plaży otoczonej palmowym gajem. Leżymy w słońcu, czytamy, co jakiś czas wskakujemy do błękitnej przejrzystej wody trochę się ochłodzić.

Oby w nowym roku też było tyle ciszy, spokoju, tak mało zmartwień….




1 komentarz:

  1. A zatem niczego, poza tym o czym piszesz, w Nowym Roku Ci nie życzę - taki raj na pewno wystarczy ;)

    OdpowiedzUsuń