Wszelkie obawy zwiazane z samotna jazda autostopem prysly przy pierwszym zetknieciu z rzeczywistoscia. Spotkalam tylu dobrych i pomocnych ludzi i moglam z podziwiac takie widoki, ze zdecydowanie nie zaluje ze w zamian nie pojechalam nocnym autobusem.
Miejsce, z ktorego wyjechalam, Ciudad Bolivar, dziela z celem mojej podrozy, Gran Sabana, rozlegle tereny usiane gesto kopalniami zlota, srebra i diamentow. To jednak mozna dostrzec tylko w mijanych miasteczkach pelnych sklepikow z bizuteria. Przy drodze zas widac bylo jedynie rowniny jak okiem siegnac porosniete wysoka trawa i pojedynczymi drzewami, na ktorych pasly sie stada bydla. W tej czesci Wenezueli jeden po drugim (jak grzyby podeszczu) wzdluz drogi wyrastaja punkty kontrolne gwardii narodowej. Nie udalo mi sie ustalic czego oni tak wlasciwie w kontrolowanych autach szukaja. Jedno jest pewne – dla kierowcow jest to utrapienie, bo co kilkadziesiat kilometrow musza sie zatrzymywac i poddawac kontroli, dla mnie – blogoslawienstwo, bo nigdzie nie lapie sie stopa tak dobrze jak na punktach kontrolnych (o czym przekonalam sie juz kilka lat temu w Rosji) Wyglada to tak: serdeczny kierowca, ktory mnie podwozi, ale niestety zaraz odbija z trasy opowiada zolnierzom moja historie i prosi o pomoc, potem ja wysiadam, dostaje krzeselko w cieniu i czekam. W tym czasie zolnierze kontrolujac samochody sprawdzaja czy jest w nich wygodne miejsce dla mnie i pytaja o cel podrozy, po czym znajduja takie auto, ktore jedzie tam gdzie ja dojechac chce. Wsiadam i jade – nic prostszego!
Na jednym z takich punktow udaje mi sie zlapac duzy dostawczy samochod, ktory pruje przez cala Gran Sabane az do miasteczka przygranicznego z Brazylia. Postanawiam jechac nim do konca, a potem wracajac zatrzymywac sie w ciekawszych miejcach. Po kilkudziesieciu minutach jazdy droga zanurza sie w dzungli i zaczyna ostrymi zakretami wic sie kilkaset metrow pod gore. Potem nagle koncza sie i dzungla i zakrety i jak okiem siegnac rozposciera sie ogromny plaskowyz porosniety sawanna. Trawy az po choryzont. Tyle przestrzeni ile w zyciu nie widzialam. Jak okiem siegnac NIC! Czasami tylko rzeki wyryly skaliste koryta, tworzac co jakis czas spektakularne wodospady, a ta mala czesc ziemi, ktora jest dzieki temu nawadniona porosla roslinnosc tropikalna. Do tego nad tymi pustkami na tle bezchmurnego nieba unosza sie czesto ogromne drapiezne ptaki. Szeroko rozdziawiona z zachwytu buzia ani mysli sie zamknac. Do tego kierowca okazuje sie fantastycznym czlowiekiem i przewodnikiem. Opowiada o kopalniach, ludziach tu zyjacych, sawannie, wodospadach, Indianach, a gdy mijamy jakies ciekawsze miejsce zatrzymuje, zeby moc przypatrzec sie z bliska i porobic zdjecia.
Pod wzgledem bezpieczenstwa jest tu zupelnie inaczej niz w polnocnej Wenezueli – miasteczka sa nieliczna, malenkie i spokojne, zamieszkale glownie przez rdzennych Indian. To sprawia, ze rozbicie namiotu pod sklepiekiem czy miedzy restauracja a piekarnia jest calkiem bezpieczne i w dodatku nie przeszkadza nikomu. Tak tez spedzam noce.
Drugiego dnia zaczynam powolne wracanie na polnoc zahaczajac jednoczesnie o co piekniejsze wodospady. Przerozne – male i duze, na bialej i czerwonej skale, wysokie opadajace z hukiem i niskie oapadajace … z mniejszym hukiem;)
Duzo wedruje. Czasem wzdluz drogi wystawiajac jednoczesnie autostopowego kciuka, czasem z nudow kiedy ruch jest tak maly, ze przejezdza jeden samochod na 15 min, czasem kiedy trzeba zejsc z asfaltu i piaszczysta droga isc kawalek do wodospadu. To – ta pustka, cisza, wedrowanie, genialne widoki – wywoluje co rusz nowe zamyslenia, innym razem glosne dyskusje z sama soba. O tym co zostawilam w Polsce, o przeszlosci, przyszlosci, bledach, celach… Ide, gadam do siebie albo spiewam, zachlystuje sie spokojem, zachwycam otaczajacym mnie swiatem i z calego serca ciesze. Jestem sama i czesto w obrebie wielu kilometrow nie ma nikogo. Tylko sawanna, natura, przestrzen. Ciekawe jest jednak to, ze wlasnie ta samotnoscia ciesze sie najbardziej, bo to ona pozwolila mi tyle doswiadczyc.
Potem w koncu zatrzymuje sie jakis samochod. Laduje sie na pake lub tez do srodka i starajac sie zatrzec bariery jezykowe ekspresyjnym machaniem rekami tlumacze kierowcy co ja tak wlasciwie tutaj sama robie posrodku niczego. Ludzie pomagja jak moga – podwoza, zapraszaja na obiad, zatrzymuja sie w piekniejszych miejscach zebym mogla zrobic zdjecie.
Trzeciego dnia odbijam z asfaltowej drogi w boczna, piaszczysta ciagnaca sie 70 km wglab sawanny do miasteczka Kavanayen. Tak jak w przylegajacych do drogi osadach mozna bylo spotkac zarowno rodowitych Indian jak i potomkow przybyszow z Europy, tak tu spotkac juz mozna tylko rdzennych mieszkancow. Bose dzieci slyszac nadjezdzajacy samochod wybiegaja na droge z pekiem koralikow i staraja sie cos sprzedac, a paki ciezarowek, na ktore wsiadam nie raz juz po brzegi zajete sa przez cale Indianskie rodziny. Co ciekawe, tak jak polnocne Wenezuelskie miasteczka tona w smieciach i glosnej muzyce tak tu jest bardzo czysto i cicho, a Indianie nie tylko smieci nie rzucaja na ulice, ale rowniez zbieraja te, ktore wyrzucili turysci.
Odwiedzam dwa ciekawe miejsca. Pierwsze z nich to wodospad Apongwao, do ktorego nie da sie dostac inaczej jak indianska lodzia. To najwieksza i zdecydowanie najefektywniejsza kaskada jaka widzialam. Stojac pod nim nie sposob nie wyjsc z podziwu dla potegi natury. Kolejne miejsce to miasteczko Kavanayen, z ktorego rozciaga sie widok na Tepuie - stolowe gory bedace pozostaloscia ogromnego plateau rozciagajacego sie tu jeszcze za czasow dinozaurow. Az po horyzont trawy i przestrzen a na horyzoncie gdzieniegdzie kwadrat - Tepui. Robi wrazenie!
Ostatniego dnia czas wracac do cywilizacji. Znow sune drogami na polnoc – za oknem teraz w odwrotnej kolejnosci: sawanna, dzungla, miasteczka z kopalniami zlota…
Pierwszy!!(nie mogłem się powstrzymać :P )
OdpowiedzUsuńFajne jest to zdjęcie co biegniesz w powietrzu
Pozdrowionka i uważaj na anakondy!