Z Coro postanowilam jechac do Meridy nocnym autobusem. Mimo, ze siedzenia bardzo wygodne, trudno bylo usnac i dopiero okolo godziny 1 udalo mi sie zmruzyc oko. Nie spalam jednak dlugo. Po dwoch godzinach ze snu wyrwalo mnie nagle szarpniecie. Autobus gwaltownie zarzucil w prawo, w lewo, znowu w prawo i w koncu stanal. Poruszenie. Wszyscy zywiolowo komentuja sytuacje po hiszpansku. Ja zupelnie nie wiem co sie dzieje. Kaza wysiadac, wsiadac z powrotem, brac swoje rzeczy, zostawiac. W srodku nocy stoje w tloku na poboczu i staram sie znalezc kogokolwiek kto, nawet jesli nie po angielsku to wolno po hiszpansku bylby w stanie wytlumaczyc mi co sie dzieje i co mam robic. Jedna pani z przeblyskami angielskiego (yes, no, one, two, three) tlumaczy ze mielismy wypadek. Nikomu nic sie nie stalo, ale autobus nie moze dalej jechac i musimy czekac az przyjedzie po nas kolejny. Cale szczescie wsrod pojazdow, ktore zatrzymaly sie za nami jest autobus jadacy do Meridy i ma kilka wolnych miejsc. Wielkim fartem udalo nam sie zajac dwa z nich. Jedziemy.
W miescie jestesmy zaledwie 2 godziny po planowanym przyjezdzie. Problem w tym, ze przez te wszystkie wydarzenia oko zmruzylam jedynie na chwile i jestem ledwo zywa. Pani pyta jakie mam plany.
- Supermarket i zapasy na caly tydzien, a potem w gory – odpowiadam
- To moze zrobmy tak: teraz pojedziemy do mnie do domu, zjemy sniadanie, wezmiesz prysznic, a potem z mezem i z synem w planach mamy lunch u tesciowej, ktora mieszka niedaleko miejsca, gdzie zaczyna sie szlak. Mozemy cie podzucic, po drodze kupujac wszystko co jest ci potrzebne.
Nie zdazylam wykrztusic z siebie ani tak, ani nie, ani tego, ze spadla mi jak z nieba, a juz moj plecak laduje w bagazniku taksowki.
Plan zaczyna byc powoli wdrazany w zycie. Rodzinka okazuje sie byc tak serdeczna, jak tylko to sobie mozna wymarzyc. Siedmioletni synek tuli sie do mnie i opowiada przerozne historie, a tesciowa gdy slyszy, ze chce isc sama w gory mowi
- Dobrze, ale dopiero po lunchu!
Gdy w koncu docieram na miejcse, gdzie zaczyna sie szlak, a wlasciwie nieoznakowana sciezka w gory okazuje sie, ze nie bedzie tak latwo. Podstawowy problem to to, ze jestem sama. Pojedynczych nie wpuszczaja. Takie prawo. Na nic sie zdaje moje ¨ale jak to?¨ oraz zapewnienia ze ja sie na gorach znam, mam doswiadczenie i sobie poradze. ¨Nie!¨. Jedyna opcja to czekac na kogos kto bedzie szedl i sie dolaczyc. W dodatku okazuje sie, ze za czekanie bede musiala zaplacic, bo rozbicie namiotu kosztuje. Co za absurd!
W koncu zjawia sie Ktos. Dostane pozwolenie jezeli bede szla caly czas z nim i z nim wroce. Jak sie okazuje Ktos idzie do jeziorka oddalonego o dwa dni drogi, ma zamiar nad jeziorkiem dwa dni siedziec, a nastepnie wrocic ta sama droga. A moje gory?, szczyty?, najwyzszy Pico Bolivar?, tygodniowa petla? Ze scisnietym sercem i lezka w oku mowie ¨no dobrze¨. Na co straznicy: ¨75 boliwarow¨ (do dzis nei wiem za co). Ktos tez wie co to biznes – jesli nie znim, to nie pojde wcale: za mozliwosc przylaczenia sie i jemu sie grosik nalezy. Przekleta samotnosc! Nie bede placic za siedzenie nad jeziorem. Wyglada na to, ze gory nie dla mnie tym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz