Pierwszy maja. Wylądowałam w malym kolonialnym miasteczku Sucre, ktore jest konstytucyjna stolica Boliwii (tak naprawde jednak wszystko dzieje sie w La Paz). Miasteczko same w sobie bardzo przyjemne. Biale kolonialne domy pokryte czerwona dachowka, przyjemne waskie brukowane uliczki, fontanny, place, koscioly, parki. Wszystko jak zywcem przeniesione z Polwyspu Iberyjskiego. Ba! podobno jest to jedno z najlepiej zachowanych w Ameryce miast o architekturze hiszpanskiej.
Na glownym placu przed biala katedra kolorowe defilady maszerują z okazji swieta. Mezczyzni w mundurach, indianskie kobiety w charakterystycznych dla regionu strojach. Stłoczeni w grupkach robotnicy wymachuja falagami syndykatow i krzycza cos niezrozumiale przez megafony. Ludzie sie ciesza lub walcza o swoje prawa. Pierwszego maja nikt nie pracuje. Nikt? Podchodzi do mnie mala, moze piecioletnia dziewczynka. Ubrana jest bardzo biednie. Cala zasmarkana. W rece trzyma drewnianą skrzyneczke. Nawoluje, ze tanio czysci buty. Jej brat, niewiele starszy, siedzi juz na chodniku przed jakims biznesmenem. Z podobnej skrzyneczki wyciaga szczotki i szmatki, ustawia noge w drogim lakierku na specjalnym podescie i zaczyna prace. Wprawnymi ruchami czysci i poleruje but. Lewy, prawy. Widac, ze robi to nie pierwszy w zyciu raz. Biznesmen w lsniacych butach wciska w raczke chlopca dwuboliwinowa monete - to nie cala zlotowka - i pewnym krokiem odchodzi w swoja strone. Takich dzieci jest tu wiecej. Mlodsze biegaja ze skrzyneczkami, starsze - silniejsze i wyzsze - podchodza do parkujacych kierowcow z wiadrami wody i detergentem oferujac umycie samochodu. Pierwszego maja p r a w i e nikt nie pracuje...
To nie pierwszy taki obrazek, który widzę w mojej podróży, choć dziś chyba uderza mnie jeszcze bardziej niż zwykle. W Ameryce Lacinskiej dzieci z biedniejszych domow dorosleja szybciej. Normalnym jest, ze dziesiacioletnia dziewczynka odrabia lekcje na ladzie sklepowej. Gdy wchodzisz, na chwile przerywa, zeby zapakowac w torebke chleb czy ser i odliczyc reszte. To te lepsze przypadki. Sa i takie dzieci, ktore do szkoly nie chodza w ogole.
Rozmawialam kiedys (jeszcze w Ekwadorze) z wlascicielem malej restauracyjki. W tym czasie jego syn (moze dziesiec, jedenascie lat) czyscil stoly.
- Skad jestes? - pyta.
- Z Polski, z Europy.
- Taaak? Tam takie dziwne prawa w tej Europie maja. W Polsce tez tak jest, ze dzieci nie moga pracowac? Tylko do szkoly maja chodzic?
- Zgadza sie. Takie jest prawo.
- Co za bzdura! Kto to pomyslal, zeby dziecko nie mialo pracowac? Dziwne te wasze prawo...
Te dzieci, ktore sa jeszcze za male zeby pracowac, niemowlaki i dwu-, trzylatki przesiaduja na ulicach przy straganach swoich rodzicow. Najmlodsze owiniete grubo w koce leza na chodniku w cieniu straganikow na kolkach, z ktorych kobiety sprzedaja swiezo wyciskany sok z pomaranczy czy domowe wypieki. Te dzieci, ktore potrafia juz siedziec, spedzaja cale dnie wystawiajac ciekawo glowki z kartonowych pudelek. Karton dobrze izoluje od zimna, a dziecko nigdzie nie ucieknie w chwili nieuwagi. Matka ma straganik, na ktorym smazy frytki, albo faszerowane kulki z puré. Zza dymiacej patelni zerka czasem na synka.
sobota, 1 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Aniu, już straciłam wszelką nadzieję, że pojawi się tu jakiś wpis :)
OdpowiedzUsuńA w ogóle to dostałam wczoraj pingwiny i bardzo dziękuję! Nie wiem kiedy wysyłałaś kartkę, ale chyba dawno. Może wrzuciłaś ją do skrzynki obsługiwanej przez czajki pocztowe gdzieś na środku tej patagońskiej równiny? :)
Bo ja mam super ambitny plan skończyć w końcu tą opowieść:D (po niemalże dwóch latach) Kolejny wpis już w produkcji! Pingwiny chyba faktycznie szły czajką, bo do skrzynki trafiły w pierwszych dniach grudnia;) Ale cieszę się, że doszły:)
Usuń