Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



sobota, 15 maja 2010

Cud świata

Mam nowego kolegę. Nazywa się Ming i jest Chińczykiem z Hong Kongu. Minga poznałam szukając towarzystwa na wyprawę do Machu Picchu. Okazało się, że mój host Toshihiro ma niesamowicie dużo zaznajomionych hostów którzy to goszczą sumarycznie całą chmarę turystów i podróżników. A oczywiście nie można być w Cusco i nie być na Machu Picchu. Z pomocą mojego Japończyka znalazłam więc w tej chmarze"egzemplarz", który jeszcze na Machu Picchu nie był i w dodatku miał podobne podejście do tego jak tam trafić - jak najtaniej, z jak największą ilością przygód. "Egzemplarz" nazywał się Ming.

Tak więc 13 maja z samego rana zarzucamy plecaki na plecy i wyruszamy w drogę celem dotarcia do jednego z cudów świata. I w tym miejscu muszę się szczerze przyznać - jako "kierownik wycieczki" nie mam pojęcia jak tam dotrzemy. Oczywiście przeprowadziłam skrupulatny i żmudny research, z którego jednak w zasadzie nic nie wynika. Tzn wynika tyle, że jak się nie ma kieszeni wypchanej dolarami, to się do ów Cudu dotrzeć nie da. Z tego co się dowiedziałam w informacji turystycznej - są dwie drogi:
pierwsza:
specjalnym pociągiem dla turystów, którego koszt to bagatela od 50$ do 300$ w jedną stronę, przy czym 50$ płacą Ci, którzy bilet zakupili odpowiednio wcześniej to jest nawet z półrocznym (!!!) wyprzedzeniem.
 Na trasie oczywiście jeżdżą też zwykłe tanie pociągi dla mieszkańców, ale turyści mają do nich kategoryczny zakaz wstępu.
druga:
Zorganizowany trekking "Inca Trail" (200$-500$ aaaaa!!!!). Podobno piękne i niezapomniane miejsca można odwiedzić, ale znowu Peruwiańczycy postarali się, żeby żadne "biedaki" się im po szlaku nie pętały - wejście jest możliwe tylko w zorganizowanej grupie.

Naturalną koleją rzeczy pierwsza i druga opcja zostały natychmiast wyeliminowane.

Z tego co się dowiedziałam w internecie i "zaciągnąwszy języka na mieście" - są jeszcze drogi kombinowane:
trzecia:
autobus do Quilamabmba, busik do miejscowości Santa Maria, coś do Santa Teresa. coś do Hydroelectrico i 2h pieszo po torach do Aguas Calientes
i czwarta:
30km po torach z tzw km "ochenta-y-dos" czyli 82.

Oczywiście wg informacji turystycznej opcja trzecia i czwarta nie istnieją. Cośtam zamknięte, strzeżone, zakaz wejścia na tory, policja pilnuje, nawet jak się wejdzie to nie można iść bo miejsca tylko tyle co szerokość pociągu - z prawej skarpa, z lewej przepaść. Do Santa Teresa owszem można jechać, ale dalej już nic nie jeździ . Dlaczego? Bo cośtam... Pracownicy informacji turystycznej byli bardzo oporni i bardzo na "nie", a ich pomoc ograniczała się tylko do takiej do pomocy, na której oni sami lub też szeroko pojęte miasto może zarobić. W dodatku wszelkie argumenty które podawali przeciwko tańszym wersjom dotarcia do Cudu były - wydawało się - wymyślone w danej chwili. Grrrr!

Trzasnęłam więc za sobą drzwiami w TI i postanowiłam dowiedzieć się skąd-inąd .  Ze źródeł wszelkich innych zdołałam się dowiedzieć że przez święte (hiszp "santa") miejscowości faktycznie może być problem z dojazdem. Podobno lokalsi wycwanili się bardzo, a na dodatek zostali właściwie  poinstruowani przez wszelkie instytucje mające profity z turystów, na skutek czego ceny przejazdów są zaporowe, a o stopie nie ma mowy. W dodatku, są  jakieś problemy na drodze Santa Teresa - Hydroelectrico i jest czasowo nieprzejezdna. Nie wiem ile w tym prawdy ile propagandy, ale wole nie tracić czasu na sprawdzanie. Najwłaściwsza zdaje się być opcja czwarta, choć nie wiadomo czy da się koegzystować z pociągami na torach (tzn czy jest gdzie pierzchnąć gdy jadą) i czy w ogóle da się na tory dostać nie będąc zauważonym przez policję.

Roboczo zakładamy opcję "cztery", a w praniu zobaczymy jak będzie. Póki co obieramy po prostu azymut na Machu Picchu i ruszamy. Martwić będziemy się potem.
Pierwszy przystanek robimy w miasteczku Pisac, gdzie buszujemy chwilę po targu z lokalną (i nielokalną - byle wyglądała "indiańsko") sztuką. Szukam hamaka, ale jak się okazuje jedyne hamaki, które w Pisac można dostać są "made in Ecuador" i na dodatek 2x droższe niż w "Ecuador". Za dużo artystycznych zakupów nie zrobiłam więc (skończyło się tylko na parze kolczyków), ale za to obkupiliśmy się w pyszności prowiantowe na drogę w przyklejonym do artystycznego jarmarku spożywczym. Świeży wiejski ser, awokado, sałata, pomidor, świeże pieczywo i mnóstwo różnych owoców... mmmm...

Stopem dostajemy się do Ollantaytambo, a potem kolejnym do skrzyżowania z drogą wiodącą do "km 82" gdzie znajduje się ostatnia stacja kolejowa na której zatrzymują się turystyczne pociągi przed osiągnięciem celu. Tu zachodzimy do malutkiego lokalnego sklepiku, którego właściciel z pewnością nie widział w życiu wielu turystów. Kupujemy wodę i pytamy czy można iść wzdłóź torów. Właściciel mówi, że "jasne".
- Ale czy na pewno? Nie złąpie nas policja?
- Skąd?! Policja nie chodzi po torach hłe hłe!
- A nie przejedzie pociąg?
- Skąd?! Zawsze jest gdzie uciec! Pociąg słychać z daleka. Czasami jest nawet wydeptana ścieżka wzdłuż torów. Okolicznie mieszkańcy chodzą tamtędy codziennie.
Myślę: hura!,  dziękujemy sprzedawcy prze-serdecznie i cieszymy, że są jeszcze na tym świecie sklepiki gdzie stopa turysty nie gości.


Skręcamy więc w drogę ku "km82" wiodącą wzdłuż torów Cusco-Aguas Calientes. Po chwili mijamy pierwszą tabliczkę kilometrową - z liczbą 75. Dzieli nas więc 7km od wejścia na tory i 30/38 od celu*.

Całe szczęście z 7 km przechodzimy ok 2 a resztę zabieramy się z jakimś strażnikiem kolei/bileterem. Aby kierowca nie domyślił się naszych niecnych planów, na poczekaniu wymyślamy jakąś piękną historyjkę o tym, że do ochenta-y-dos jadą właśnie z Machu Picchu nasi przyjaciele i że w żadnym innym celu tam nie jedziemy jak tylko po to żeby się tam z nimi spotkać.

Trochę kręcimy się po dworcu. Spisujemy rozkład jazdy (przynajmniej próbujemy, bo jest tak enigmatyczny, że w zasadzie nic z niego nie wynika), żeby wiedzieć kiedy nie dać się rozjechać i cicho, na paluszkach, nie zwracając na siebie większej uwagi dostajemy na tory. A później, przez kolejne 30 km idziemy po najgorszym chyba podłożu na świecie. Jak chodziliście kiedyś po torach to wiecie - podkłady kolejowe są ułożone w taki sposób że ani to na jeden ani na dwa kroki wziąć - na jeden krok za daleko, na dwa za blisko. A pomiędzy nimi tłuczeń (czyli te kolejowe kamyki) znów o zupełnie niewymiarowej wielkości - za duże żeby było "miałko i miło" za małe żeby na jednym postawić jedną stopę i dać krok na następny. Upiorność więc straszna iść po tym. Ale, no cóż, cel wyższy - w końcu CUD.

Dodatkową atrakcją są przejeżdżające pociągi. Szczególnie na początku kiedy to jeszce nie mamy wyczucia z jakiej odległości te "cholerstwa" słychać.  Jak mówiły panie z informacji - faktycznie po jednej stronie ściana, po drugiej przepaść. Gdy słyszymy gwizd lub charakterystyczny kolejowy stukot biegniemy ile sił w miejsce gdzie między ścianą a torami jest jak najwięcej przestrzeni i przyklejamy się do do niej.  Na bezdechu przetrzymujemy mijający nas pociąg, a potem robimy głośne "Ufff, żyjemy". Atrakcją no 2 był znak z tajemniczą literką "T".
- Patrz, jakiś znak. Jak myślisz? Co może znaczyć?
W niedługim czasie empirycznie się przekonaliśmy co znaczy tajemnicza litera. T jak Tunel! Tunel, który wiemy ŻE się zacznie, wiemy KIEDY się zacznie, ale kiedy się skończy i czy dobiegniemy do końca zanim przejedzie pociąg (w tunelu jest bardzo wąsko i nie ma gdzie uciekać na boki). Jak widzicie, skoro to piszę, znaczy, że zawsze dobiegłam;) Było przy tym sporo nerwów, ale i było bardzo wesoło.

Jak się empirycznie okazało w każdym miejscu "szlak" jest na tyle szeroki, że przytulenie się do skały albo po prostu zejście na bok zupełnie wystarcza by uniknąć nieprzyjemnej konfrontacji z lokomotywą. Podobnie z tunelami - są na tyle krótkie, a odległość na którą słychać pociąg tak duża, że spokojnie można z każdego tunelu trzy razy wybiec zanim pociąg przejedzie. Ale co nasze to nasze - zabawy była co niemiara.

Ze stacji na km82 ruszyliśmy niedługo przed zmrokiem, w połowie drogi zrobiliśmy sobie trzygodzinną drzemkę w krzakach na regenerację sił, a przed świtem mieliśmy cel niemalże w zasięgu wzroku. Pod koniec drogi powłóczyliśmy już nogami i ledwo zachowaliśmy pion ze zmęczenia i trzeba było (w zastępstwie kawy czy energy drinków)  sięgnąć po woreczek z liśćmi koki.

Doszliśmy. Znaleźliśmy najtańszy hostel, przeszliśmy się po miasteczku, zrobiliśmy zapasy żywieniowe i LEGLIŚMY. Pobudka o 4:00.

Mimo wciąż odczuwalnej w nogach wędrówki po torach zerwałam się na równe nogi i w przypływie niewiarygodnej energii pognałam niemalże na szczyt (całkiem stromej) góry na której jest Machu Picchu. Jako że Minga cechowała trochę słabsza kondycja, dotarłam przed główne wejście sama. Stanęłam, odsapnęłam i co słyszę? Polskie głosy. Rodacy na obczyźnie dobra rzecz - tak poznałam Bartka i grupę którą pilotował. Dzięki ich uprzejmości nie tylko weszłam do Machu Picchu szybciej, ale mogłam również dołączyć do "oprowadzania" przez profesjonalną panią-przewodnik. (Dzięki Bart! :))

Jestem więc w Machu Picchu (powoli dobija do mnie totalnie skonany Ming). I jak jest? Jest NIESAMOWICIE! Prawdę mówiąc ta cała komercyjna otoczka, to całe cudowanie światowanie, to że trzeba, że "must see" raczej mnie zniechęcało niż zachęcało do odwiedzin tego miejsca. Nie miałam jakiegoś większego , jak to się mówi "ciśnienia"  na Machu Picchu. Ot: Ok, jestem w okolicy to pójdę. Poszłam. Weszłam. A tam ZAPARŁO MI DECH. Po pierwsze cały kompleks jest ogromny, zaskakujący a historie/teorie z nim związane niesamowite. Kilka godzin poszwendałam się po Mieście Inków, weszłam na Wayna Picchu-- szczyt, z którego Machu Picchu widoczne jest jak na dłoni. Tu jest cudownie, niesamowicie! Absolutnie TRZEBA to zobaczyć!






 



 Wayna Picchu
 widok z Wayna Picchu na Machu Picchu

I wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia wróciłam do hotelu. Ming przez cały ten czas ledwo za mną nadążał a czasem zupełnie znikał w oddali. Gdy spotykamy się pod hotelem mówi, że to nie na jego siły i potrzebuje co najmniej 24h rekonwalescencji. Nie ma co mu się dziwić- ładny żeśmy kawałek zrobili. I to przy małej ilości snu. Mi jednak zależy na czasie, a poza tym moje pokłady energii są zadziwiająco ogromne. Zostawiam więc ledwo ruszającego się Minga zakopanego z hotelowej pościeli i ruszam na tory. Po drodze spotykam jeszcze Bartka z ekipą który mówi, że oni wracają pociągiem o 22:30do km82 i stamtąd potem mają już zamówionego busika. Jeśli więc zdążę dojśc do stacji przed ich przyjazdem to bez problemu mogę zabrać się z nimi. To bardzo dobra opcja wziąwszy pod uwagę fakt, że dojdę na miejsce dawno po zmroku. Postanawiam więc zdążyć i wyruszam na szlak (tory). Pędzę, niemalże biegnę. Narzucam sobie tempo, mierzę czas. Obliczam, że jak będę przez pierwsze kilometryu szła z prędkością 6km/h (na normalne warunki wcale nie taką dużą) to potem mogę nawet troszkę zwolnić, a i tak zdążę z zapasem. Ale po torach idzie się naprawdę fatalnie i dużo wolniej niż by się chciało. Do tego wypada choć na chwilę się zatrzymać, posilić, odzyskać siły. Czas leci a kilometry przybywają wolniej niż bym chciała. Pod koniec drogi już prawie biegnę. Jest 22:00 a stacji nie widać. O 22:15 słyszę pociąg nadciągający ze strony z której przyszłam. Czy to ich pociąg? Czy oni mieli wyruszyć z Aguas Calientes czy być na miejscu o 22:30? Nie wiem. Nie jestem pewna. Jestem zmęczona. Onie! Nie zdążę. Potykam się przewracam, pędzę na złamanie karku. Zasapana przybiegam na dworzec o 22:37. Ani żywej duszy. Pytam czy będzie jeszcze jakiś pociąg. Jedyna „dusza” mówi, że nie – że ten był ostatni. Ale jak to? Ale co teraz? Na pewno nie będzie? Dusza mówi, że mogę przenocować u jego rodziny w strużówce. Jestem na etapie rozważania tejmożliwości kiedy na całe szczęście znajduje się druga dobra dusza - jakiś dróżnik, czy ktoś-w-tym-stylu, który proponuje mi podwózkę do miejscowość, z której mogę złapać autobus do Cusco. Jako że mam niewiele możliwości, korzystam z okazji i w końcu, po wielu przesiadkach, docieram do domu hosta dawno po północy.

Po kilku dniach mailuje z Bartkiem. Co się okazuje? Że pomieszałam fakty - oni startowali z Aguas Calientes o 22:30 i byli na stacji, na którą tak rozpaczliwie biegłam dopiero godzinę później czyli pół godziny po mnie. Ich pociąg był nadprogramowy, więc widocznie "ludzie stacyjni" o nim zapomnieli. Nie musiałam tak biec, stresować się. Mogłam poczekać. Eh....

Podsumowując cały ten wywód najdłuższy na blogu: Odwiedźcie Machu Picchu! Tam jest niesamowicie! (tylko koniecznie dotrzyjcie tam po torach;)).

I jeszcze jedno podsumowanie: Przeszłam w życiu 58km na Harpaganie, kilka razy po 50km i kilkanaście po 20-30 na różnych innych rajdach na orientacje, ale nigdy nic nie dało mi tak w kość jak te TORY! (W sumie ponad 70 km przeszłam w dwa dni...)


* Naszym pierwszym celem jest miasteczko wypadowe do Machu Picchu - Aguas Calientes położone na km 112 - to tu jest 37 km. Celem drugim i najważniejszym jest oczywiście samo Machu Picchu oddalone od Cusco 120km (45 km). Bo właśnie o to chodzi w tych dziwnych kilometrach tak często pojawiających się w tekście: jak daleko coś jest od Cusco. A mierzone to jest wzdłuż torów wspomnianego już turystycznego pociąguW Cusco jest w km 0. Aguas Calientes - w km 112, a po drodze cała reszta.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz