Moja podróż ma "wolną wolę". Nic jej nie narzucam.
Toczy się gdzie chce i jak chce, a ja grzecznie się jej poddaję
dziwiąc nieustannie w jak cudowne miejsca mnie wiedzie i jak
niesamowitych ludzi stawia na mojej drodze. Ja co najwyżej czasem
podpowiadam, sugeruję, nakierowuję. Ale po cichutku żeby dobrego
losu nie spłoszyć. Nie MUSZĘ. Nie mam żelaznych celów ani
terminów i to czyni moje podróżowanie pięknym.
Zdjęcie salaru Uyuni zobaczyłam pierwszy raz w internecie na
pierwszym roku. Pomyślałam "wow!", ustawiłam jako tapetę
na pulpicie i od tamtej chwili marzyłam aby dotknąć stopą tej
bezkresnej beli. Dzień w dzień zerkał na mnie salar z
monitora i urzekał swoim pięknem, tak bardzo, że urósł w marzenie o wielkiej podróży. (Tej samej,
którą właśnie czynię). Ten boliwijski salar nie jest więc dla mnie tylko
salarem - jest pewnym symbolem spełniania marzeń, wyjątkiem
w zasadzie NIE MUSZENIA. Jak już udało mi się dotrzeć do Boliwii,
postanowiłam, że MUSI mi się udać dotrzeć na ów salar z tapety.
Dziś rozsiadam się na krześle z soli, przy stole z soli, przed
hotelem z soli i zajadam na obiad kruche ciasteczka. (tylko to
było w małym sklepiku, gdzie próbowałam kupić coś na drogę).
Oddycham głęboko słonym powietrzem. Wszędzie dookoła, aż po
horyzont ciągnie się biel, biel, biel....
Ale powiem wam - nie było łatwo się tu
dostać.
Możliwość bycia tu jest w zasadzie zarezerwowana dla tych, którzy wykupią wycieczkę. Wgłąb salaru nie wiodą żadne drogi, nie jeżdżą autobusy, pociągi ani prywatne samochody. Bo po co? Nic tam nie ma, tylko biel. Jedynym środkiem transportu, który co rusz przecina to słone pustkowie są jeepy 4x4 wiozące zorganizowane grupy turystów. Żeby spełnić marzenie byłam nawet skłonna rozważyć ten pomysł za (jak się okazało) 100$. Ale gdy tak rozważałam pojawił się jeszcze jeden problem - moje absolutne niedostosowanie do temperatury w nocy dochodzącej na salarze do -20. Do kosztów wycieczki musiałabym więc doliczyć drugie tyle na
jakieś ciepłe ciuchy (tego typu rzeczy są tu bardzo drogie). Nie da rady – mój budżet tego nie
wytrzyma. Postanawiam odłożyć Jeepowe dogłębne zwiedzanie salara
na lepsze czasy, a teraz zobaczyć go na tyle na ile się da na
własną ręke. ( A życie przecież już nie raz pokazało jak wiele da się MIMO WSZYSTKO!)
I tak to dojechałam autostopem do miejsca gdzie droga dotyka skraju salaru. Nie jest on w tym miejscu jeszcze zbyt urodziwy - raczej szarobury niż biały, ale zawsze to jakieś coś - uszczerbek spełnionego marzenia. Zarządziłam więc krótki spacerek i podreptałam. Minęło mnie kilka turystycznych jeepów. Odzew na machanie zerowy (ale czego się spodziewać?) Kilka przejechało, nagle jeden się zatrzymał - oniemiałam na chwile z wrażenia. Samochód w przeciwieństwie do całej reszty nie był wyładowany turystami. Za kierownicą siedział kucharz. Co się okazało? Na środku salaru stoi jeden budynek - zbudowany w całości z soli hotel, do którego siłą rzeczy dwa trzy razy dziennie jeździ jakiś samochód - z prowiantem, z pracownikami lub tak jak teraz - z kucharzem. Chyba nie muszę podkreślać jakie miałam szczęście?!? Mój dobroczyńca miał na miejscu przygotować obiad i za dwie godziny wracał. Czy mogło być piękniej!?!?!?!?!
Rozsiadam się więc na rzeczonym na krześle z soli, przy stole z soli, przed
hotelem z soli i podziwiam. Robię zdjęcia, krótki spacer, testuję smak hotelu... Słony.
Muszę chyba naprędce wymyślić sobie jakieś nowe marzenia, bo te co miałam zaskakująco dobrze się spełniają;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz