Z autostopem jest w Boliwii bardzo ciężko. Wiedziałam to ze słyszenia, teraz juz wiem z autopsji. Już raz próbowałam dostać się w ten sposób z Oruro do Sucre. Po dwóch godzinach stania w pyle i kurzu na wylotówce zrobiłam w tył zwrot i podreptałam na terminal autobusowy. Powiecie: co to są dwie godziny? Owszem bywało że stałam 4, 6, rekord pobiłam w Chorwacji łapiąc stopa przez 14 h. Ale zazwyczaj gdy się tak stoi i nic nie bierze, to ktoś czasem chociaż machnie-kiwnie że mu przykro, że jedzie tylko tu, że zaraz zakręca, że miejsca nie ma, cokolwiek... Tu czułam się całkiem wtopiona w kurz. Nikt nie zwracał zupełnie żadnej uwagi na moją rozpaczliwie machającą na poboczu obecność. Nie było żadnych szans.
Pozostały więc autobusy i tak też dotychczas przemierzałam boliwijskie równiny. Ale jakie autobusy w Ameryce Południowej są takie są i nawet najcierpliwszy człowiek miałby ich prędzej czy później dość. Ja nie dość że super cierpliwa nie jestem to i przez pięc miesięcy trochę się już nimi natłukłam.Często pół takiego autobusu to matki z dziećmi które wrzeszczą (dzieci, nie matki;)) starając się chyba zagłuszyć ten straszny trzask dobiegający z głośników na cały regulator. I jeszcze można by wytrzymać trzeszczącą bachate i dzieci (przecież taki dzieci przyuwilej że wrzeszcą) gdyby nie .. zasłonki. Okienne zasłonki tak brudne, że często nie ma człowiek odwagi ich nawet odgarnąć, by zobaczyć choć trochę świata. A gdy już się odważy, to i tak tego świata widzi tylko mały rąbek. Świat się przeraźliwie trzęsie ( trzeszczy i krzyczy)... Zasłonki nie pozwalają podziwiać, a to już przeważa szalę!
Rozumiecie więc sami czemu - mimo że w Boliwi trudno - wracam do "stopowania".
Wydostaję się z centrum Potosi na wylotówkę. Raczej próbuję się wydostać, bo wcale mi to nie idzie. Owszem - dzierżę w ręce mapę, ale niestety ogranicza się ona do centrum i strzałki "do Uyuni" umieszczonej już tam gdzie nie ma ulic. Gdzieś tam na intuicję doszłam ale na totalnych przedmieściach nawet intuicja rozkłada ręce. Zdezorientowana zaczepiam więc przechodniów i pytam o drogę. I tu objawia się kolejna charakterystyczna dla latynosów cecha - jak nie wie to wymyśla! Kolejnych osiem osób (a każda miała wyraz twarzy stanowczej pewności siebie) skierowało mnie w osiem różnych stron. I nie zrobili tego żeby mnie zmylić czy z braku uprzejmosci. Wręcz przeciwnie - byli mili i bardzo chcieli pomóc, jednak sami nie mieli widać pojęcia jak trafić na wylotówkę. A co jak co - Latynos do niewiedzy się nie przyzna. Radzi więc sobie jak może i naprędce wymyśla odpowiedź.
W końcu jednak udało się wyjść z labiryntu mniejszych i większych uliczek Potosi i stanąć na poboczu. Zaczęło się jechanie przez wielkie boliwijskie Altiplano czyli płaskowyż położony na (bagatela) 3500mnpm. W zasadzie w tym wszystkim więcej było stania, siedzenia, czekania i powolnego dreptania wzdłuż drogi, niż jechania. Moje tempo nie było więc zawrotne (średnio ok 20 km/h), ale trzeba przyznać, że suma sumarum jakoś jednak poruszałam się w stronę Uyuni. Powiem Wam wiecej - mimo, że tak powoli i z licznymi przesiadkami - nie żałuję wyboru. Było PRZEPIĘKNIE! Niedaleko za Potosi skończył się asfalt, a z nim najdrobniejsze oznaki cywilizacji. Została nierówna piaszczysta droga, pustynne równiny, stada lam, alpak i dzikich wikuni i - co najniesamowitrze - wielkie dwumetrowe kaktusy. Tam gdzie udało się jakimś cudem, przez to pustkowie porzedostać wodzie, powstały zielone oazy. Oazy niezwykłe, bo i na pustyni byłam niezwykłej - położonej na wysokości 3,5 tys metrów i znacznie znacznie zimniejszej niż wszelkie standardowe pustynie. W oazach, zamiast standardowych palm wystrzeliwały zielenią wysokogórskie liściaste drzewa. Bardzo to wszystko ładne było!
Ostatni samochód był czymś w rodzaju stara i człapał się powoli. Bardzo powoli... niemiłosiernie powoli. Jeszcze byłam daleko od celu (cały dzień przemierzałam niecałe 200km) jak zaczęło się robić ciemno i zimno. Zimno, zimniej, przeraźliwie zimno! Koszulka, bluzka termiczna, koszula, dwa polary i szal z alpaki, a i tak trzęsę się jak galareta. W końcu dojeżdżamy do miasteczka Uyuni - miejsca wypadowego na salar, które zdaje się pełnić niewiele innych funkcji poza obsługiwaniem turystów. Jedyny hotelik spełniający wymogi mojej kieszeni jaki udało mi się znaleźć był nieogrzewany i bardzo przewiewny. Nie muszę chyba dodawać że im później się robiło tym zimniej. Zakopałam się więc w każdej jednej dostępnej ciepłej rzeczy i jakoś przetrwałam noc. Rano okazało się że było -1. No coż - gdy się pakowałam (dzierżąc w ręce bilet na karaiby) nie przewidziałam takich temperatur. W końcu byłam pomiędzy zwrotnikami!
wtorek, 4 maja 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz