Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



niedziela, 27 grudnia 2009

Święta w dżungli

Obawiałam się, że święta przyjdzie mi spędzić w namiocie rozbitym gdzieś na plaży zajadając bułki z serem. Tymczasem spędziłam fantastyczny pełny dobra, ciepła, spokoju i bardzo rodzinny czas.  To wszystko za sprawą Michaela – przecudownego człowieka, do którego trafiliśmy za sprawą couchsurfing (społeczności  internetowej zrzeszającej podróżników z całego świata) oraz jego przyjaciółki Nicole – dziewczyny, od której biła tak ciepła pozytywna energia, że nie dało się jej nie polubić. Na plecach hinduskim „szlaczkiem” miała wytatuowane słowa Ghandiego: “Be the change of the world you want to see”. I właśnie taka była.

 
widok z tarasu Michaela 
Michael jest zapalonym aktywistą i miłośnikiem  przyrody. Mieszka w domku, do którego bez napędu na cztery koła dojechać nie sposób, w środku dżungli, na zboczu góry. Z jego tarasu roztacza się cudowny widok na przeciwległą stronę doliny porośniętą gęsto lasem równikowym. Rano zaś stojąc na werandzie można zaobserwować niezliczone ilości papug i innego kolorowego ptactwa, które z wrzaskiem budzi się do życia. Jak tylko dojechaliśmy do domu Michaela i pierwszy raz zachwyciłam się tym miejscem, wiedziałam, że to będą niesamowite święta. 

Na Karaibach w zasadzie nie obchodzi się Wigili. Rodzinne spotkania, suto zastawiony stół to nieodłączne części pierwszego i drugiego dnia świąt. Wigilia jest natomiast czasem spotkania z przyjaciółmi.  Michael zabiera nas najpierw do swojego rodzinnego domu na kolację później do pubu gdzie spotykamy się z Nicole i jej przesympatyczna rodzinką i próbujemy lokalnych odmian rumu. Późnym wieczorem jedziemy do stolicy Port of Spain gdzie trafiamy na wielką rasta (jak przystało na Karaiby) imprezę. Do trzeciej nad ranem tańczę boso do rytmów reggae lub też przesiaduję przed domem w grupie muzyków, którzy  bębnią, grają na gitarach i na cały głos śpiewają piosenki Boba Marleya. We don’t need no more trouble, all we need is love…


Kolejne trzy dni (dwa dni świąt + jeden gratis :) )  były jedną wielką wyżerką. Jeździliśmy od jednych krewnych do drugich i kosztowaliśmy przeróżnych smakołyków. Był kurczak, indyk, kaczka, wołowina, wieprzowina, IGUANA, ciasto mięsno kukurydziane, roti czyli coś a la naleśnik,  cieciorka z curry, sos szpinakowy, ryż z warzywami , duszone mango pikantnie doprawione, sos grochowy, nadziewana papryka,  soczewica... Do tego przepyszny tradycyjny sorell czyli kompot z dziwnych czerwonych owoców z wyglądu przypominających kwiaty.


Jedliśmy i poznawaliśmy rodzinę Michaela. Wszyscy gościli nas jak swoich, ściskali i obcałowywali na powitanie i pożegnanie, zagadywali, pokazywali krok po kroku jak się przygotowuje niektóre z potraw i mówili jak to cudownie, że mogli nas poznać. Zaznaliśmy niesamowicie dużo serdeczności.

W przerwach od jedzenia i rodzinnego gwaru, pakowaliśmy się z Michaelem i Nicole do samochodu i zwiedzaliśmy najpiękniejsze miejsca na Trynidadzie. Chodziliśmy po jednym z trzech na świecie jezior płynnego asfaltu, wspinaliśmy się po wodospadach, wędrowaliśmy po dżungli, podziwialiśmy zachód słońca nad hinduistyczną świątynią zbudowaną na morzu. Każde z tych miejsc było w jakiś sposób wprawiające w zachwyt i zadumę. W każdym z nich siadałam, nasycałam się spokojem który miały i odczuwałam właśnie to, co powinno się czuć w święta – zupełne wyciszenie.


 Ten pokój ducha w połączeniu z serdecznością, której doznałam z tak wielu stron sprawił, że mimo braku swoich bliskich, śniegu i prawdziwej choinki  i tak czułam magię świąt.

2 komentarze:

  1. Przecudowne święta spędziłaś! I te wszystkie smakołyki... Wyobrażam sobie jak miło było zastąpić śledzia i pierogi tymi wszystkimi cudeńkami ;)
    A u nas zima w pełni! Śnieg ciągle sypie i jest mega zimno. Nie mogę wprost uwierzyć jak Cię oglądam taką roznegliżowaną na zdjęciach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. az sie glodna zrobilam... mmmmh... ide do kuchni, buzka!

    OdpowiedzUsuń