Wyspa objechana, organizm zregenerowany – czas, zgodnie z planem złapać statkostopa i ruszać na południe. Naszym kolejnym celem jest wyspa St. Vincent i małe wysepki Grenadyny ciągnące się na południe od niej.
W miasteczku Vieux Fort wysuniętym najdalej na południe okazuje się, że, owszem, możemy się zabrać na pokładzie kutra rybackiego, ale w nocy, z przemytnikami narkotyków, nielegalnie przekraczając granice i w dodatku za, bagatela!, tysiąc dolarów . Zdecydowanie nie! Jachty tu nie cumują, a lotnisko „International” obsługuje tylko duże samoloty międzykontynentalne. W dodatku, w odróżnieniu od spokojnej reszty wyspy, w miasteczku panuje slumsowa, przemytnicza atmosfera, co tym bardziej przekonuje nas, że trzeba szukać gdzie indziej. Całe szczęście St. Lucia jest tak mała, że przedostanie się na drugą stronę wyspy zajmuje zaledwie dwie godziny.
Kolejna próba to marina Rodney Bay nieopodal stolicy. Mamy szczęście i… nieszczęście. Szczęście dlatego, że właśnie skończył się wielki wyścig żaglówek i marina aż się od nich roi. Nieszczęście, bo gdy zaczynamy chodzić i pytać okazuje się, że właśnie zaczyna się gala rozdania nagród i łódki pustoszeją jedna po drugiej. Musimy więc spróbować dnia następnego.
Od samego rana chodzimy od łódki do łódki i pytamy - nic, sprawdzamy lokalne lotnisko – nic, żadnych wolnych miejsc przed świętami. Znów wracamy do pytania w marinie. Tym razem jeden ze skiperów mówi, że może nas wziąć. Nie wie jednak kiedy wypływa i mamy po prostu zaglądać i się pytać. Następnego dnia zaglądamy, a skiper zmienia zdanie i mówi, że jednak nas nie weźmie. Chodzimy wiec dalej. Sytuacja się powtarza– przez kolejne trzy dni słyszymy w kółko: chyba, tak, może, na pewno, przyjdźcie za godzinę, za dwie, jutro, a potem: sorry, chyba nie, raczej nie bardzo, no nie da rady. W ten właśnie sposób spędzamy kolejne dni. Na naprzemiennym łapaniu nadziei i załamywaniu się. Siedzimy i nie robimy nic, a frustracja z powodu coraz większej ilości wydawanych pieniędzy i żadnych widoków na wydostanie się przed świętami rośnie.
W końcu, 23 grudnia, po 5 dniach czekania, decydujemy się poddać. Znajdujemy jedyny dostępny lot na Trynidad – wyspę położoną już u samego brzegu Wenezueli - i rezerwujemy bilet. I tu pojawia się kolejny problem – na Trynidad nie wjedziemy jeśli nie okażemy biletu powrotnego. Podobna sytuacja spotkała nas już przy wjeździe na St lucie i kosztowała 100 euro, bo jedynym wyjściem okazało się kupienie biletu i natychmiastowe go anulowanie. Teraz postanawiamy jednak, że się nie damy – kolejne dwie godziny spędzam przy komputerze tworząc w Wordzie… bilet powrotnyJ Dzięki zarezerwowaniu biletu na e-sky.pl (i zaznaczeniu opcji zapłata przelewem) mam numer rezerwacji i dość ładne tabelki z nazwiskami, ze strony lotniska ściągam resztę potrzebnych danych, dopisuję ładną stopkę i moje dzieło nawet przypomina bilet. Celowo cały jest w języku polskim, tak żeby w razie potrzeby tłumacząc na angielski można było dopowiedzieć co trzeba.
23 grudnia wieczorem maleńki śmigłowy samolot odrywa się od ziemi z nami na pokładzie. Lecimy nad wymarzonymi grenadynami. Szkoda że ominą nas te dzikie małe wysepki z białymi plażami i turkusową wodą na które tak bardzo czekaliśmy. Gdy po godzinie jesteśmy już w kraju Trynidad i Tobago ( złożonego z dwóch wysp - jedna to Trynidad, druga to Tobago) nogi nam miękną na samą myśl o rozmowie z funkcjonariuszem odprawy paszportowej. Dociekliwy pan wypytuje nas o najdrobniejsze szczegóły podróży, chce znać hotel, cel, ile mamy pieniędzy, dokładnie przygląda się biletowi, każe sobie wszystko przetłumaczyć, a potem… oddaje mi paszport i życzy udanego pobytu w kraju. Udało się! Jesteśmy na Trynidadzie.
buziaki!:) Trzymaj się i chłoń!
OdpowiedzUsuńNo Anka - moje uznanie, dałaś czadu :) Opcja z biletem z Worda jest nie do pobicia!
OdpowiedzUsuńNie ma co, nic Ci nie stanie na przeszkodzie. I oby tak dalej :)