Doprawdy!, Piton potrafi zmasakrować. Zakwasy miałam dosłownie wszędzie – nogi, pośladki, ręce, brzuch! W dodatku przez trzy dni nie dawały o sobie zapomnieć przy każdym najmniejszym ruchu. Niezbędna więc była rekonwalescencja czyli tak zwany chill-out (przez miejscowych uprawiany nagminnie i przy każdej okazji). Leniwy dzień na Karaibach wygląda tak…
Niewiele po wschodzie słońca wygrzebuję się z hostelowej pościeli. Okno wygląda na ryneczek i widząc, że kolejne straganiki zapełniają się owocami czuję, że czas na śniadanko. Z wielkiej paki wyładowanej kokosami sprzedawca wyciąga jednego i kilkoma wprawnymi ruchami maczetą ociosuje go tak, że powstaje mały otwór, przez który można wypić zawartość. Gdy kokos jest już pusty oddaję go z powrotem pod ostrze maczety. Z przepołowionego orzecha można teraz wyjeść glutowatą zawartość (jest to bowiem kokos we wcześniejszym stadium rozwoju, niż te co można kupić w Polsce – warstwa miąższu nie jest jeszcze tak gruba i twarda). Przepyszny początek dnia!
W pokoiku powstał już swojski bałagan – idealna atmosfera, do odpoczywania i nic-nie-robienia. Przy szumie wentylatora przyjemnie rozganiającego upał spędzamy czas do pory obiadu.
Na posiłek idziemy do zaprzyjaźnionego baru. W menu jest tu zawsze jedno danie i zmienia się w zależności od pory dnia – na śniadanie co innego, na lunch co innego, co innego na kolacje. My załapujemy się na Fish broad czyli rybe z gotowanymi zielonymi bananami – to tradycyjne danie wywodzące się z St. Lucii. Zielone banany zwane tu Green figs nadają się do jedzenia dopiero po przygotowaniu i w smaku przypominaja nasze ziemniaki. Jako że dzień leniwy należy się i deser. W piekarni sprawiamy sobie wiec przepyszne drożdżowe bułeczki z nadzieniem kokosowo cynamonowym. Siadamy na końcu molo i delektujemy się. Zarówno smakiem bułeczek jak i tym co widzimy. Nad nami błękitne niebo z pojedynczymi białymi obłoczkami, po lewej wyrasta z wody zdobyty przez nas Piton, po prawej nad wąską plażą kiwają się palmy kokosowe, za nami kolorowe gwarne miasteczko, pod nami… pod nami cuda! Mimo, że pomost ma dobre 5 metrów wysokości, woda jest tak przejrzysta, że doskonale widać dno i kolorowe rybki przemykające co rusz. Kruszymy bułkę do wody i wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy pokaz kolorów i kształtów – żółte, fioletowe, w paski, prążki, duże, małe, płaskie i długie. Nie możemy wyjść z podziwu. A przecież to musi być nic w porównaniu z tym, co czai się wśród raf koralowych tak przecież niewiele odległych od brzegu.
Potem znów powolne nic-nie-robienie: przebieranie zdjęć, nauka hiszpańskiego, Internet…
Dzień kończymy piwkiem Piton. Wpatrzeni w horyzont kolejny raz nie możemy nadziwić się pięknu karaibskich zachodów słońca.
ech te widzoczki...
Pitony - znak rozpoznawczy St Lucii
Dzieci bawiące się na pomoście
Widze kuzyneczko ze dobrze sie bawisz, nas tu zasypal snieg, zazdroszcze Ci tych widokow, smakow i pieknego sloneczka ;)
OdpowiedzUsuńPozdrowienia od rodzinki ;)
Ach... Mieć słońce na wyciągnięcie ręki!
OdpowiedzUsuńAch Aniu... Ale bym sobie z Tobą tam poleniuchowała... ech ech :D Pozdrawiam i uściskuję!
OdpowiedzUsuń