Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



wtorek, 22 grudnia 2009

Jeden leniwy dzień na St Lucii


Doprawdy!, Piton potrafi zmasakrować. Zakwasy miałam dosłownie wszędzie – nogi, pośladki, ręce, brzuch! W dodatku przez trzy dni nie dawały o sobie zapomnieć przy każdym najmniejszym ruchu.  Niezbędna więc była rekonwalescencja czyli tak zwany chill-out (przez miejscowych uprawiany nagminnie i przy każdej okazji).  Leniwy dzień na Karaibach wygląda tak…



Niewiele po wschodzie słońca wygrzebuję się z hostelowej pościeli. Okno wygląda na ryneczek i widząc, że kolejne straganiki zapełniają się owocami czuję, że czas na śniadanko.  Z wielkiej paki wyładowanej kokosami sprzedawca wyciąga jednego i kilkoma wprawnymi ruchami maczetą ociosuje go tak, że powstaje mały otwór, przez który można wypić zawartość. Gdy kokos jest już pusty oddaję go z powrotem pod ostrze maczety. Z przepołowionego orzecha można teraz wyjeść glutowatą zawartość (jest to bowiem kokos we wcześniejszym stadium rozwoju, niż te co można kupić w Polsce – warstwa miąższu nie jest jeszcze tak gruba i twarda). Przepyszny początek dnia!
W pokoiku powstał już swojski bałagan – idealna atmosfera, do odpoczywania i nic-nie-robienia.  Przy szumie wentylatora przyjemnie rozganiającego upał spędzamy czas do pory obiadu.

Na posiłek  idziemy do zaprzyjaźnionego baru. W menu jest tu zawsze jedno danie i zmienia się w zależności od pory dnia – na śniadanie co innego, na lunch co innego, co innego na kolacje.  My załapujemy się na Fish broad czyli rybe z gotowanymi zielonymi bananami – to tradycyjne danie wywodzące się z St. Lucii. Zielone banany zwane tu Green figs nadają się do jedzenia dopiero po przygotowaniu i w smaku przypominaja nasze ziemniaki.  Jako że dzień leniwy należy się i deser. W piekarni sprawiamy sobie wiec przepyszne drożdżowe bułeczki z nadzieniem kokosowo cynamonowym. Siadamy na końcu molo i delektujemy się. Zarówno smakiem bułeczek jak i tym co widzimy.  Nad nami błękitne niebo z pojedynczymi białymi obłoczkami, po lewej wyrasta z wody zdobyty przez nas Piton, po prawej nad wąską plażą kiwają się palmy kokosowe, za nami kolorowe gwarne miasteczko, pod nami… pod nami cuda! Mimo, że pomost ma dobre 5 metrów wysokości, woda jest tak przejrzysta, że doskonale widać dno i kolorowe rybki przemykające co rusz. Kruszymy bułkę do wody i wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy pokaz kolorów i kształtów – żółte, fioletowe, w paski, prążki, duże, małe, płaskie i długie. Nie możemy wyjść z podziwu. A przecież to musi być nic w porównaniu   z tym, co czai się wśród raf koralowych tak przecież niewiele odległych od brzegu.
Potem znów powolne nic-nie-robienie: przebieranie zdjęć, nauka hiszpańskiego, Internet…
Dzień kończymy piwkiem Piton. Wpatrzeni w horyzont kolejny raz nie możemy nadziwić się pięknu karaibskich zachodów słońca.

ech te widzoczki...

 Pitony - znak rozpoznawczy St Lucii
 
Dzieci bawiące się na pomoście

3 komentarze:

  1. Widze kuzyneczko ze dobrze sie bawisz, nas tu zasypal snieg, zazdroszcze Ci tych widokow, smakow i pieknego sloneczka ;)
    Pozdrowienia od rodzinki ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach... Mieć słońce na wyciągnięcie ręki!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ach Aniu... Ale bym sobie z Tobą tam poleniuchowała... ech ech :D Pozdrawiam i uściskuję!

    OdpowiedzUsuń