Wyruszyłam spełnić marzenie...

"Istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. " - R. Kapuściński
Ja... no cóż... trzeba przyznać, że na tą chorobę jestem właśnie chora. Zaczęłam podróżować jeszcze jako nastolatka. Powoli, z roku na rok autostopem odkrywałam Europę, później była Gruzja, Turcja, Maroko, Japonia. Z wyprawy na wyprawę coraz większy zachwyt światem, ludźmi, odmiennością kultur. Kiedy jeszcze ograniczały mnie czasowo studia wymarzyłam sobie, że gdy tylko je skończę wyruszę na długo w świat. Tak po prostu - bez większego celu, żeby poznawać, dotykać, smakować, zachwycać się odmiennością, a przede wszystkim budować siebie konfrontując swój świat ze światem napotkanym. Przekonałam się bowiem już nie raz, że wędrowanie po świecie to wspaniała okazja do wędrowania wgłąb siebie.
Wyruszam w zakątek świata, w który zawsze ciągnęło mnie najbardziej - do Ameryki Południowej. Podglądać życie Indian, zanurzyć się w dżungli, zobaczyć tukany, małpy i gigantyczne motyle, spłynąć Amazonką, zachwycić się ogromem Andów, odwiedzić zaginione miasta, posmakować lokalnych specjałów oraz rozmawiać z ludźmi, aby poznać ich świat, historię, kulturę, dowiedzieć się jak żyją.
Kiedy wrócę? Wrócę jak mi się znudzi, gdy poczuję, że marzenie spełnione, a bagaż doświadczeń wystarczająco wielki by bez wstydu przytaszczyć go do Polski. Wrócę, gdy przyjdzie na to czas. W planach mam pół roku wędrowania. Jak będzie w rzeczywistości pokaże los.



sobota, 19 grudnia 2009

Pitony



Czyli o tym jak zdobyliśmy Pitona i jak na nim utknęliśmy.


Pitony to dwa wulkaniczne stożki wyrastające prosto z morza Karaibskiego tuż przy zachodnim brzegu wyspy. Mniejszy z nich (Petit Piton) ma wysokość 750m i jest bardziej stromy, a przez to znacznie trudniejszy do podejścia niż bliźniaczy, wyższy o 30m, Gros Piton. Jest również bardziej dziki. Jak się dowiedzieliśmy na wyższy z nich niezbędne jest wykupienie przewodnika i biletu wstępu (Pitony znajdują się bowiem na światowej liście dziedzictwa UNESCO). Na niższy podobno wchodzić nie wolno, szlak jest nieoznakowany, a przewodnicy samozwańcy wyłapują wszystkich ewentualnych chętnych i straszą licznymi odbiciami od ścieżki oraz trudnością podejścia oferując jednocześnie swoją pomoc.

Oczywiście my nie z tych co to będą płacić za to żeby wejść na jakąś górę. Odpędzamy więc kolejnych chętnych do prowadzenia, przepraszamy, tłumaczymy, że nie mamy pieniędzy i że jesteśmy doświadczonymi alpinistami. Udaje się. Po długim przekonywaniu i targowaniu jeden z przewodników pokazuje nam nawet początek ścieżki prowadzącej na szczyt (nie taki wcale łatwy do znalezienia). Idziemy więc. Ścieżka jest trudniejsza niż przypuszczaliśmy, ale na całe szczęście odbić od niej ciężko. Im wyżej wchodzimy tym jest bardziej kamienista i stroma. Mniej więcej po przejściu jednej czwartej drogi przy wspinaczce jest już niezbędne używanie rąk. Chwytamy się kamieni, pni drzew, pnączy i wystających korzeni. Ostatni odcinek wyposażony jest już w liny, bez których nie dałoby się wejść na szczyt. Jest kilka momentów naprawdę trudnych, gdzie trzeba zapierając się nogami i wciągając rękami na linie wdrapywać się na kilkumetrowe pionowe ściany. Problem mamy też z plecakami. Zabraliśmy bowiem większość naszego ekwipunku z zamiarem nocowania na szczycie. Plecaki po pierwsze ciągną w dół przy stromych podejściach, po drugie często nie mieszczą się lub klinują w wąskich szczelinach, przez które trzeba się przedostać. Po ok. czterech godzinach docieramy na szczyt. Widok jest niesamowity. Góry i doliny porośnięte gęstym lasem tropikalnym tworzą przepiękny krajobraz. W oddali możemy ujrzeć sąsiednie wyspy – Martynikę na północy i St. Vincent na na południu. Przed nami drugi potężny stożek – Grand Piton. O zachodzie słońca, gdy kolory rozpoczynają swoją grę z oceanem i chmurami robi się jeszcze piękniej. My podziwiamy, pstrykamy zdjęcia (Grzesiek razem ze swoim wypasionym aparatem jest wręcz w siódmym niebie) i „nacieszamy” się spokojem, który mamy i pięknem, które nas otacza. W końcu, na małym wypłaszczeniu na samiutkim szczycie rozbijamy namiot i idziemy spać.






W nocy budzi nas coś, czego w planach nie było – deszcz. Z niewielkimi przerwami pada do rana, a gdy przychodzi planowana pora wymarszu nasz szczyt tonie w chmurze, wszystko jest przeraźliwie mokre, a my nie wyobrażamy sobie nawet jak mielibyśmy zejść w trudniejszych miejscach. Utknęliśmy! Czekamy i czekamy, ale nic nie zapowiada poprawy pogody. Z drugiej strony zbyt długo czekać też nie możemy, bo kończy nam się jedzenie i woda. Ostatecznie podejmujemy decyzję, by korzystając z chwili przejaśnienia ruszyć w dół. Trzeba przyznać, że mamy niezłego stracha przed zejściem. Powoli, bardzo asekuracyjnie, często siadając lub zsuwając się na brzuchu udaje nam się w końcu zejść na dół. Jesteśmy wyczerpani, ubłoceni i zgodni co do tego, że momentami było się czego bać, ale jednocześnie również bardzo szczęśliwi – była to niewątpliwie jedna z ciekawszych gór na które przyszło mi się wspinać, a nieziemski widok ze szczytu wynagradza wszelkie trudy. W dodatku całkiem spora dawka adrenaliny, co robi swoje ;)

4 komentarze:

  1. Cudo - świat. Cudów z chwil!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowite pejzaże...
    A czy Ty Anno wiesz, że w Gdańsku jest -14 stopni i ludzie zamarzają na ulicy! Normalnie, inny świat...

    OdpowiedzUsuń
  3. O ja, a kiedy jakiś 'nyga' się do Was przyłączy? Musicie większą drużynę pierścienia zebrać! A tak go zostawiliście z pystymi rękami, i za co on sobie zioło kupi? Bajeczne miejsce!

    OdpowiedzUsuń
  4. Aniek... boski widok:
    http://picasaweb.google.com/latino.trip/StLucia#5416585589106674722

    btw obiecanie pozachwycam się na blogu: SUPER SAMO-PRZEZ-ANIE-NARYSOWANY TUKAN! :)))

    OdpowiedzUsuń