Czyli o tym jak zdobyliśmy Pitona i jak na nim utknęliśmy.
Pitony to dwa wulkaniczne stożki wyrastające prosto z morza Karaibskiego tuż przy zachodnim brzegu wyspy. Mniejszy z nich (Petit Piton) ma wysokość 750m i jest bardziej stromy, a przez to znacznie trudniejszy do podejścia niż bliźniaczy, wyższy o 30m, Gros Piton. Jest również bardziej dziki. Jak się dowiedzieliśmy na wyższy z nich niezbędne jest wykupienie przewodnika i biletu wstępu (Pitony znajdują się bowiem na światowej liście dziedzictwa UNESCO). Na niższy podobno wchodzić nie wolno, szlak jest nieoznakowany, a przewodnicy samozwańcy wyłapują wszystkich ewentualnych chętnych i straszą licznymi odbiciami od ścieżki oraz trudnością podejścia oferując jednocześnie swoją pomoc.
Oczywiście my nie z tych co to będą płacić za to żeby wejść na jakąś górę. Odpędzamy więc kolejnych chętnych do prowadzenia, przepraszamy, tłumaczymy, że nie mamy pieniędzy i że jesteśmy doświadczonymi alpinistami. Udaje się. Po długim przekonywaniu i targowaniu jeden z przewodników pokazuje nam nawet początek ścieżki prowadzącej na szczyt (nie taki wcale łatwy do znalezienia). Idziemy więc. Ścieżka jest trudniejsza niż przypuszczaliśmy, ale na całe szczęście odbić od niej ciężko. Im wyżej wchodzimy tym jest bardziej kamienista i stroma. Mniej więcej po przejściu jednej czwartej drogi przy wspinaczce jest już niezbędne używanie rąk. Chwytamy się kamieni, pni drzew, pnączy i wystających korzeni. Ostatni odcinek wyposażony jest już w liny, bez których nie dałoby się wejść na szczyt. Jest kilka momentów naprawdę trudnych, gdzie trzeba zapierając się nogami i wciągając rękami na linie wdrapywać się na kilkumetrowe pionowe ściany. Problem mamy też z plecakami. Zabraliśmy bowiem większość naszego ekwipunku z zamiarem nocowania na szczycie. Plecaki po pierwsze ciągną w dół przy stromych podejściach, po drugie często nie mieszczą się lub klinują w wąskich szczelinach, przez które trzeba się przedostać. Po ok. czterech godzinach docieramy na szczyt. Widok jest niesamowity. Góry i doliny porośnięte gęstym lasem tropikalnym tworzą przepiękny krajobraz. W oddali możemy ujrzeć sąsiednie wyspy – Martynikę na północy i St. Vincent na na południu. Przed nami drugi potężny stożek – Grand Piton. O zachodzie słońca, gdy kolory rozpoczynają swoją grę z oceanem i chmurami robi się jeszcze piękniej. My podziwiamy, pstrykamy zdjęcia (Grzesiek razem ze swoim wypasionym aparatem jest wręcz w siódmym niebie) i „nacieszamy” się spokojem, który mamy i pięknem, które nas otacza. W końcu, na małym wypłaszczeniu na samiutkim szczycie rozbijamy namiot i idziemy spać.
Cudo - świat. Cudów z chwil!!!
OdpowiedzUsuńNiesamowite pejzaże...
OdpowiedzUsuńA czy Ty Anno wiesz, że w Gdańsku jest -14 stopni i ludzie zamarzają na ulicy! Normalnie, inny świat...
O ja, a kiedy jakiś 'nyga' się do Was przyłączy? Musicie większą drużynę pierścienia zebrać! A tak go zostawiliście z pystymi rękami, i za co on sobie zioło kupi? Bajeczne miejsce!
OdpowiedzUsuńAniek... boski widok:
OdpowiedzUsuńhttp://picasaweb.google.com/latino.trip/StLucia#5416585589106674722
btw obiecanie pozachwycam się na blogu: SUPER SAMO-PRZEZ-ANIE-NARYSOWANY TUKAN! :)))