Mam nowego kolegę. Nazywa się Ming i jest Chińczykiem z Hong Kongu. Minga poznałam szukając towarzystwa na wyprawę do Machu Picchu. Okazało się, że mój host Toshihiro ma niesamowicie dużo zaznajomionych hostów którzy to goszczą sumarycznie całą chmarę turystów i podróżników. A oczywiście nie można być w Cusco i nie być na Machu Picchu. Z pomocą mojego Japończyka znalazłam więc w tej chmarze"egzemplarz", który jeszcze na Machu Picchu nie był i w dodatku miał podobne podejście do tego jak tam trafić - jak najtaniej, z jak największą ilością przygód. "Egzemplarz" nazywał się Ming.
Tak więc 13 maja z samego rana zarzucamy plecaki na plecy i wyruszamy w drogę celem dotarcia do jednego z cudów świata. I w tym miejscu muszę się szczerze przyznać - jako "kierownik wycieczki" nie mam pojęcia jak tam dotrzemy. Oczywiście przeprowadziłam skrupulatny i żmudny research, z którego jednak w zasadzie nic nie wynika. Tzn wynika tyle, że jak się nie ma kieszeni wypchanej dolarami, to się do ów Cudu dotrzeć nie da. Z tego co się dowiedziałam w informacji turystycznej - są dwie drogi:
pierwsza:
specjalnym pociągiem dla turystów, którego koszt to bagatela od 50$ do 300$ w jedną stronę, przy czym 50$ płacą Ci, którzy bilet zakupili odpowiednio wcześniej to jest nawet z półrocznym (!!!) wyprzedzeniem.
Na trasie oczywiście jeżdżą też zwykłe tanie pociągi dla mieszkańców, ale turyści mają do nich kategoryczny zakaz wstępu.
druga:
Zorganizowany trekking "Inca Trail" (200$-500$ aaaaa!!!!). Podobno piękne i niezapomniane miejsca można odwiedzić, ale znowu Peruwiańczycy postarali się, żeby żadne "biedaki" się im po szlaku nie pętały - wejście jest możliwe tylko w zorganizowanej grupie.
Naturalną koleją rzeczy pierwsza i druga opcja zostały natychmiast wyeliminowane.
Z tego co się dowiedziałam w internecie i "zaciągnąwszy języka na mieście" - są jeszcze drogi
kombinowane:
trzecia:
autobus
do Quilamabmba, busik do miejscowości Santa Maria, coś do Santa Teresa.
coś do Hydroelectrico i 2h pieszo po torach do Aguas Calientes
i czwarta:
30km po torach z tzw km "ochenta-y-dos" czyli 82.
Oczywiście
wg informacji turystycznej opcja trzecia i czwarta nie istnieją. Cośtam
zamknięte, strzeżone, zakaz wejścia na tory, policja pilnuje, nawet jak
się wejdzie to nie można iść bo miejsca tylko tyle co szerokość pociągu
- z prawej skarpa, z lewej przepaść. Do Santa Teresa owszem można jechać, ale dalej już nic nie jeździ . Dlaczego? Bo
cośtam...
Pracownicy informacji turystycznej byli bardzo oporni i bardzo na
"nie", a ich pomoc ograniczała się tylko do takiej do pomocy, na której
oni sami lub też szeroko pojęte miasto może zarobić. W dodatku wszelkie
argumenty które podawali przeciwko tańszym wersjom dotarcia do Cudu były
- wydawało się - wymyślone w danej chwili. Grrrr!
Trzasnęłam więc za sobą drzwiami w TI i postanowiłam dowiedzieć się
skąd-inąd
. Ze źródeł wszelkich innych zdołałam się dowiedzieć że przez święte
(hiszp "santa") miejscowości faktycznie może być problem z dojazdem.
Podobno lokalsi wycwanili się bardzo, a na dodatek zostali właściwie
poinstruowani przez
wszelkie instytucje mające profity z turystów, na skutek czego ceny
przejazdów są zaporowe, a o stopie nie ma mowy. W dodatku, są jakieś
problemy na drodze Santa Teresa - Hydroelectrico i jest czasowo
nieprzejezdna. Nie wiem ile w tym prawdy ile propagandy, ale wole nie
tracić czasu na sprawdzanie. Najwłaściwsza zdaje się być opcja czwarta,
choć nie wiadomo czy da się koegzystować z pociągami na torach (tzn czy
jest gdzie pierzchnąć gdy jadą) i czy w ogóle da się na tory dostać nie
będąc zauważonym przez policję.
Roboczo zakładamy
opcję "cztery", a w praniu zobaczymy jak będzie. Póki co obieramy po
prostu azymut na Machu Picchu i ruszamy. Martwić będziemy się potem.
Pierwszy przystanek robimy w miasteczku Pisac, gdzie buszujemy chwilę
po targu z lokalną (i nielokalną - byle wyglądała "indiańsko") sztuką.
Szukam hamaka, ale jak się okazuje jedyne hamaki, które w Pisac można
dostać są "made in Ecuador" i na dodatek 2x droższe niż w "Ecuador". Za
dużo artystycznych zakupów nie zrobiłam więc (skończyło się tylko na
parze kolczyków), ale za to obkupiliśmy się w pyszności prowiantowe na
drogę w przyklejonym do artystycznego jarmarku spożywczym. Świeży
wiejski ser, awokado, sałata, pomidor, świeże pieczywo i mnóstwo różnych
owoców... mmmm...
Stopem dostajemy się do
Ollantaytambo, a potem kolejnym do skrzyżowania z drogą wiodącą do "km
82" gdzie znajduje się ostatnia stacja kolejowa na której zatrzymują się
turystyczne pociągi przed osiągnięciem celu. Tu zachodzimy do
malutkiego lokalnego sklepiku, którego właściciel z pewnością nie
widział w życiu wielu turystów. Kupujemy wodę i pytamy czy można iść
wzdłóź torów. Właściciel mówi, że "jasne".
- Ale czy na pewno? Nie złąpie nas policja?
- Skąd?! Policja nie chodzi po torach hłe hłe!
- A nie przejedzie pociąg?
-
Skąd?! Zawsze jest gdzie uciec! Pociąg słychać z daleka. Czasami jest
nawet wydeptana ścieżka wzdłuż torów. Okolicznie mieszkańcy chodzą
tamtędy codziennie.
Myślę: hura!, dziękujemy sprzedawcy
prze-serdecznie i cieszymy, że są jeszcze na tym świecie sklepiki gdzie
stopa turysty nie gości.
Skręcamy więc w drogę ku
"km82" wiodącą wzdłuż torów Cusco-Aguas Calientes. Po chwili mijamy
pierwszą tabliczkę kilometrową - z liczbą 75. Dzieli nas więc 7km od
wejścia na tory i 30/38 od celu*.
Całe szczęście z
7 km przechodzimy ok 2 a resztę zabieramy się z jakimś strażnikiem
kolei/bileterem. Aby kierowca nie domyślił się naszych niecnych planów,
na poczekaniu wymyślamy jakąś piękną historyjkę o tym, że do
ochenta-y-dos jadą właśnie z Machu Picchu nasi przyjaciele i że w żadnym
innym celu tam nie jedziemy jak tylko po to żeby się tam z nimi
spotkać.
Trochę kręcimy się po dworcu. Spisujemy
rozkład jazdy (przynajmniej próbujemy, bo jest tak enigmatyczny, że w
zasadzie nic z niego nie wynika), żeby wiedzieć kiedy nie dać się
rozjechać i cicho, na paluszkach, nie zwracając na siebie większej uwagi
dostajemy na tory. A później, przez kolejne 30 km idziemy po najgorszym
chyba podłożu na świecie. Jak chodziliście kiedyś po torach to wiecie -
podkłady kolejowe są ułożone w taki sposób że ani to na jeden ani na
dwa kroki wziąć - na jeden krok za daleko, na dwa za blisko. A pomiędzy
nimi tłuczeń (czyli te kolejowe kamyki) znów o zupełnie niewymiarowej
wielkości - za duże żeby było "miałko i miło" za małe żeby na jednym
postawić jedną stopę i dać krok na następny. Upiorność więc straszna iść
po tym. Ale, no cóż, cel wyższy - w końcu CUD.
Dodatkową
atrakcją są przejeżdżające pociągi. Szczególnie na początku kiedy to
jeszce nie mamy wyczucia z jakiej odległości te "cholerstwa" słychać.
Jak mówiły panie z informacji - faktycznie po jednej stronie ściana, po
drugiej przepaść. Gdy słyszymy gwizd lub charakterystyczny kolejowy
stukot biegniemy ile sił w miejsce gdzie między ścianą a torami jest jak
najwięcej przestrzeni i przyklejamy się do do niej. Na bezdechu
przetrzymujemy mijający nas pociąg, a potem robimy głośne "Ufff,
żyjemy". Atrakcją no 2 był znak z tajemniczą literką "T".
- Patrz, jakiś znak. Jak myślisz? Co może znaczyć?
W
niedługim czasie empirycznie się przekonaliśmy co znaczy tajemnicza
litera. T jak Tunel! Tunel, który wiemy ŻE się zacznie, wiemy KIEDY się
zacznie, ale kiedy się skończy i czy dobiegniemy do końca zanim
przejedzie pociąg (w tunelu jest bardzo wąsko i nie ma gdzie uciekać na
boki). Jak widzicie, skoro to piszę, znaczy, że zawsze dobiegłam;) Było
przy tym sporo nerwów, ale i było bardzo wesoło.
Jak
się empirycznie okazało w każdym miejscu "szlak" jest na tyle szeroki,
że przytulenie się do skały albo po prostu zejście na bok zupełnie
wystarcza by uniknąć nieprzyjemnej konfrontacji z lokomotywą. Podobnie z
tunelami - są na tyle krótkie, a odległość na którą słychać pociąg tak
duża, że spokojnie można z każdego tunelu trzy razy wybiec zanim pociąg
przejedzie. Ale co nasze to nasze - zabawy była co niemiara.
Ze
stacji na km82 ruszyliśmy niedługo przed zmrokiem, w połowie drogi
zrobiliśmy sobie trzygodzinną drzemkę w krzakach na regenerację sił, a
przed świtem mieliśmy cel niemalże w zasięgu wzroku. Pod koniec drogi
powłóczyliśmy już nogami i ledwo zachowaliśmy pion ze zmęczenia i trzeba
było (w zastępstwie kawy czy energy drinków) sięgnąć po woreczek z
liśćmi koki.
Doszliśmy. Znaleźliśmy najtańszy hostel, przeszliśmy się po miasteczku, zrobiliśmy zapasy żywieniowe i LEGLIŚMY. Pobudka o 4:00.
Mimo
wciąż odczuwalnej w nogach wędrówki po torach zerwałam się na równe
nogi i w przypływie niewiarygodnej energii pognałam niemalże na szczyt
(całkiem stromej) góry na której jest Machu Picchu. Jako że Minga
cechowała trochę słabsza kondycja, dotarłam przed główne wejście sama. Stanęłam, odsapnęłam i co słyszę? Polskie głosy. Rodacy na obczyźnie
dobra rzecz - tak poznałam Bartka i grupę którą pilotował. Dzięki ich
uprzejmości nie tylko weszłam do Machu Picchu szybciej, ale mogłam
również dołączyć do "oprowadzania" przez profesjonalną panią-przewodnik.
(Dzięki Bart! :))
Jestem więc w Machu Picchu (powoli
dobija do mnie totalnie skonany Ming). I jak jest? Jest NIESAMOWICIE!
Prawdę mówiąc ta cała komercyjna otoczka, to całe cudowanie światowanie,
to że trzeba, że "must see" raczej mnie zniechęcało niż zachęcało do
odwiedzin tego miejsca. Nie miałam jakiegoś większego , jak to się mówi
"ciśnienia" na Machu Picchu. Ot: Ok, jestem w okolicy to pójdę.
Poszłam. Weszłam. A tam ZAPARŁO MI DECH. Po pierwsze cały kompleks jest
ogromny, zaskakujący a historie/teorie z nim związane niesamowite. Kilka
godzin poszwendałam się po Mieście Inków, weszłam na Wayna Picchu--
szczyt, z którego Machu Picchu widoczne jest jak na dłoni. Tu jest
cudownie, niesamowicie! Absolutnie TRZEBA to zobaczyć!
Wayna Picchu
widok z Wayna Picchu na Machu Picchu
I wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia wróciłam do hotelu.
Ming przez cały ten czas ledwo za mną nadążał a czasem zupełnie
znikał w oddali. Gdy spotykamy się pod hotelem mówi, że to nie na
jego siły i potrzebuje co najmniej 24h rekonwalescencji. Nie ma co
mu się dziwić- ładny żeśmy kawałek zrobili. I to przy małej
ilości snu. Mi jednak zależy na czasie, a poza tym moje pokłady
energii są zadziwiająco ogromne. Zostawiam więc ledwo ruszającego
się Minga zakopanego z hotelowej pościeli i ruszam na tory. Po
drodze spotykam jeszcze Bartka z ekipą który mówi, że oni wracają
pociągiem o 22:30do km82 i stamtąd potem mają już zamówionego
busika. Jeśli więc zdążę dojśc do stacji przed ich przyjazdem
to bez problemu mogę zabrać się z nimi. To bardzo dobra opcja
wziąwszy pod uwagę fakt, że dojdę na miejsce dawno po zmroku.
Postanawiam więc zdążyć i wyruszam na szlak (tory). Pędzę,
niemalże biegnę. Narzucam sobie tempo, mierzę czas. Obliczam, że
jak będę przez pierwsze kilometryu szła z prędkością 6km/h (na
normalne warunki wcale nie taką dużą) to potem mogę nawet troszkę
zwolnić, a i tak zdążę z zapasem. Ale po torach idzie się
naprawdę fatalnie i dużo wolniej niż by się chciało. Do tego
wypada choć na chwilę się zatrzymać, posilić, odzyskać siły.
Czas leci a kilometry przybywają wolniej niż bym chciała. Pod
koniec drogi już prawie biegnę. Jest 22:00 a stacji nie widać. O
22:15 słyszę pociąg nadciągający ze strony z której przyszłam.
Czy to ich pociąg? Czy oni mieli wyruszyć z Aguas Calientes czy być
na miejscu o 22:30? Nie wiem. Nie jestem pewna. Jestem zmęczona.
Onie! Nie zdążę. Potykam się przewracam, pędzę na złamanie
karku. Zasapana przybiegam na dworzec o 22:37. Ani żywej duszy.
Pytam czy będzie jeszcze jakiś pociąg. Jedyna „dusza” mówi,
że nie – że ten był ostatni. Ale jak to? Ale co teraz? Na pewno
nie będzie? Dusza mówi, że mogę przenocować u jego rodziny w strużówce. Jestem na etapie rozważania tejmożliwości kiedy na całe szczęście znajduje się druga dobra dusza - jakiś dróżnik, czy ktoś-w-tym-stylu, który proponuje mi podwózkę do miejscowość, z której mogę złapać autobus do Cusco. Jako że mam niewiele możliwości, korzystam z okazji i w końcu, po wielu przesiadkach, docieram do domu hosta dawno po północy.
Po kilku dniach mailuje z Bartkiem. Co się okazuje? Że pomieszałam fakty - oni startowali z Aguas Calientes o 22:30 i byli na stacji, na którą tak rozpaczliwie biegłam dopiero godzinę później czyli pół godziny po mnie. Ich pociąg był nadprogramowy, więc widocznie "ludzie stacyjni" o nim zapomnieli. Nie musiałam tak biec, stresować się. Mogłam poczekać. Eh....
Podsumowując cały ten wywód najdłuższy na blogu: Odwiedźcie Machu Picchu! Tam jest niesamowicie! (tylko koniecznie dotrzyjcie tam po torach;)).
I jeszcze jedno podsumowanie: Przeszłam w życiu 58km na Harpaganie, kilka razy po 50km i kilkanaście po 20-30 na różnych innych rajdach na orientacje, ale nigdy nic nie dało mi tak w kość jak te TORY! (W sumie ponad 70 km przeszłam w dwa dni...)
* Naszym pierwszym celem jest miasteczko wypadowe do Machu Picchu - Aguas Calientes położone na km 112 - to tu jest 37 km. Celem drugim i najważniejszym jest oczywiście samo Machu Picchu oddalone od Cusco 120km (45 km). Bo właśnie o to chodzi w tych dziwnych kilometrach tak często pojawiających się w tekście: jak daleko coś jest od Cusco. A mierzone to jest wzdłuż torów wspomnianego już turystycznego pociąguW Cusco jest w km 0. Aguas Calientes - w km 112, a
po drodze cała reszta.