Ekwador, tak jak wiekszosc krajow Andyjskich dzieli sie wyraznie na trzy czesci: coste, sierre i selve (czyli wybrzerze, gory i dzungle), ktore roznia sie od siebie klimatem, roslinnoscia, kultura, nawet porami roku (gdy np na coscie jest wiosna, w gorach panuje jesien). My mamy juz za soba przygode w soczyscie zielonej, goracej i obfitej we wszelkiego rodzaju zyjatka dzungli. Mamy rowniez na swym kacie chlodne i surowe, usiane wulkanami ekwadorskie gory. Czas na coste!
Pierwsza ciekawa rzecza, ktora nas spotyka, to sam dojazd na wybrzeze. Standardowo lapiemy stopa. Ze w trojke z bagarzami jest dosc ciezko sie gdziekolwiek wepchnac, nie wybrzydzamy. Zatrzymuje sie mala ciezarowka, ktora jedzie w nasza strone, wiec bez zastanowienia wskakujemy na pake. Mamy o tyle szczescie, ze pruje ona bezposrednio na wybrzeze. Juz mowie gdzie mamy nieszczescie... Na poczatku jada z nami jakies deski, siatka ryb i platany. Rybi "sok" dawno wyciekl z siatki, w ktorej ryby sa trzymane i przy zakretach przelewa sie to tu to tam. Cale szczescie ryby nie jada daleko. Sok zostaje, ale to pol biedy, bo i tak, gdzie mial wsiaknac, to juz wsiakl. Nie cieszymy sie jednak dlugo - po chwili przystanek, zaladunek i dalej musimy jechac na workach z trocinami. Potem dochodzi jeszcze wor pomaranczy, ser (tez cieknacy). Worki z trocinami gdzies po drodze zostawiamy i znowu jedziemu na dechach... Slowem na czym i z czym sie dalo jechac na tym i z tym jechalysmy. W zaleznosci od towaru pozycje byly rozne, zadna z nich wygodna. A na wybrzeze nie bylo blisko, drogi ekwadorskie wcale nie sa rowne, pogoda idealna tez nie byla - to wialo to padalo, to mocno grzalo sloncem. Gdy wieczorem wysiadamy w docelowej wiosce rybackiej Crucita jestemy niezle zakurzone, smierdzace, poobijane i powyginane we wszystkie mozliwe strony. Ale szczesliwe. Bo oto jestesmy na Ekwadorskiej Coscie!:)
Jaka jest? Fajnie zielona, usiana plantacjami platanowymi i wszelkimi innymi i bardzo bardzo, BARDZO goraca (ekstremalnie goraca!!!!!!). W malych rybackich wioseczkach roi sie od kutrow, lodek, mew, pelikanow i przyjemnych knajpek z przepysznym morskim jedzonkiem (np krewetki w kokosie mniam!). Z plaza juz troche gorzej. Spodziewalysmy sie jej pieknej palmiastej o zlocistym piasku, blekitnej wody... Nie jest zle, ale karaiby to to nie sa. Plaza na tyle waska, ze strach sie rozbic, zeby w nocy fala nie podmyla, a palm po prostu nie ma.
Nastepnego dnia, z okazji moich cwierczwiecznych urodzinek postanawiamy znalezc cos lepszego. Jedziemy (na pakach w tym uuuuuupppppiiiiiooornym goracu) do miejscowosci Canoa. Juz bardziej turystycznej (glownie z powodu dobrych warunkow do surfingu) i mniej rybackiej. Plaza rowniez jest fajniejsza. Co prawda nadal nie ma upragnionych palm, ale za to jest naprawde wielka i mozna spokojnie zaszyc sie gdzies z namiocikiem nie martwiac ani o ludzi ani o fale. Tu zaczyna sie prawdziwe wielkie byczenie sie polaczone z czestymi wizytami w oceanie troche, lecz nie wiele, chlodniejszym od powietrza oraz knajpkach z owocami morza, w ktorych probujemy krewetek, ryb i innych osmiornic w coraz to nowszych formach.
A wieczorkiem wielkie swietowanie. W namiocie przystrojonym przez dziewczyny balonami popijamy ekwadorskiego samogona (tym razem z trzciny cukrowej, 1$ za pol litra, rowniez spod lady;) ) i zajadamy torta turystycznie, czyli dziabiac go lyzkami we trzy. Bez bawienia sie w jakies zbedne talerzyki!
Uch! Staro tak jakos...
Najlepszego! :*
OdpowiedzUsuń